„Cztery opowieści o Świecie, w którym potężna magia niczego nie
naprawia ani nie psuje, piękne kobiety występują niezwykle rzadko, a nawet najdzielniejsi
rycerze nie palą się do walki…”
I chyba to najlepsze
podsumowanie, które powinnam zostawić na zakończenie, jednak wydaje się równie
doskonałym wstępem.
„Morrigan” opisałam już
wcześniej (zajrzyjcie trochę niżej – do postów kwietniowych) i nie zamierzam
się powtarzać.
„Imię ojca” to 200
stron. Opowiadanie, czy może nawet krótka powieść… Gorzkie, właściwie bez
możliwości dobrego zakończenia. Któryś z bohaterów musiał ponieść klęskę.
Rhoud-an, znany w
Królestwie pod imieniem Rudy, chce udowodnić, że jego los zależy wyłącznie od
jego decyzji i działań. Nikt nie będzie mu dyktował, co ma robić – a już na
pewno nie mistrz Raffin-an Saiid. Problem w tym, że jego mistrz chce stoczyć w
nim pojedynek, w którym zamierza polec i przekazać uczniowi (którego traktuje
właściwie jak syna) swoją sławę i tytułowe imię. Jak pogodzić te dwa
stanowiska? W idealnym świecie z pewnością znajdzie się rozwiązanie. Jednak ani
Królestwo – brudne, śmierdzące i rozpasane, ani Wielka Ziemia – step zamieszkiwany
przez Kurgów… nie leżał zbyt blisko utopijnych krain znanych nam z baśni o
Królewnie Śnieżce, czy Pięknej i Bestii. O nie – daleko im do ideału.
„Imię ojca” to
fascynująca podróż młodego mężczyzny, który właściwie całe życie spędził pod
opieką Kurga (nie byle jakiego, bo Galloera, a takich chodzi po świecie
zaledwie kilku), a teraz wraca do Królestwa i chce je poznać. Pomaga mu w tym rycerz
zwany Grubym Psem, który pasuje go, tym samym wpisując w poczet rycerstwa. Jednak
my odbywamy podróż z Rhoudem/Rudym, gdy towarzyszy mu kupiec, Paul z
Schoenbergu. Każdy z nich ciekawy drugiego. To nie tylko podróż przez
Królestwo, ale i w przeszłość Rudego, a jak się okazuje również i Paula. To przeszłe
doświadczenia bowiem kształtują człowieka teraźniejszego. Widać tę myśl również
w kolejnych opowiadaniach składających się na „Królewskie Psy”.
Jest tu mord na drogach
i w bitwach, na które wyzywają się Kurgowie. Jest niespełniona miłość (a nawet
nie jedna). Jest szacunek, któremu jednak przeciwstawia się chęć odnalezienia prawdziwego
siebie i poczucia wolności. Jest zdziwienie drugim światem, który jest tak
inny. Ani nikt tu nie osiągnie do końca swego celu, bowiem życie pisze nam swoje
scenariusze, a my zawsze musimy ponosić konsekwencje swoich wcześniejszych
decyzji i czynów. Rycerz Rudy i kupiec Paul uczą się siebie, uczą się, że świat
nie jest prosty, a fakt, że sąsiedni lud postrzega go inaczej, nie oznacza, iż
się myli. Wielka Ziemia jest skomplikowana i pełna tradycji i głębokiej wiary,
a Królestwo wcale nie takie… królewskie. To wielka podróż do wnętrza
człowieczeństwa.
Olszówka pisze
swobodnie, nie hamuje swoich bohaterów, pozwalając się im wyżyć zarówno słowem,
jak i mieczem. Widać w „Imieniu ojca” doskonałą znajomość autora w kwestii
różnorakich broni i ich zastosowania. Nic dziwnego – wszakże sam prowadził
sekcję szermierki tradycyjnej przy Krakowskim Klubie Szermierzy. Pokazuje nam
świat oczami bohaterów, co jeszcze ubarwia jego poznanie. Prawdziwy
majstersztyk.
W „Róży i mieczu”
główną bohaterką jest Dobromiła z Ujścia, panna-rycerz. Nawet w Królestwie rzecz
raczej niespotykana. Owszem – kolegom-rycerzom zaakceptowanie jej jako towarzysza
broni nie przychodzi nawet nadmiernie ciężko, jednak reakcje w odwiedzanych
przez nią wsiach nie należą do najprzyjemniejszych (chyba, że ktoś lubi, by na
jego widok szeptać i spluwać, jednak nasza Miłka do takich cudów natury nie
należy).
Mamy tu Królestwo i
wielką Ziemię. Spotykamy jednego z głównych bohaterów „Imienia ojca” (o nie,
nie zdradzę, którego, chociaż całkiem łatwo się tego domyśleć). Słyszymy o
Morrigan i… Ogólnie – to opowiadanie wiąże pozostałe, udowadniając, że „Królewskie
Psy” są jednolitą i przemyślaną dogłębnie całością.
Miłka próbuje się odnaleźć
w tym dziwnym świecie, w którym każdy ma z góry przypisaną rolę. Mężczyźni są
do wojaczki, a kobiety… no cóż – do rodzenia dzieci i garów. Zdarzają się
jednak wyjątki – jak Dobromiła z Ujścia. Wdziewają zbroję, a ich orężem jest
miecz, a nie kopyść. Zamiast uganiać się za mężczyznami w poszukiwaniu męża,
szukają bitew i turniejów, zamiast pięknych sukien kupują broń. Jednak Miłka –
mimo, że chce być traktowana, jak rycerz – potrafi o siebie zadbać (nawet,
jeśli urodą nie grzeszy). Wszakże w ostateczności jest panienką z dobrego –
nawet jeśli zubożałego – rodu. Co się jednak stanie, gdy zdradzi ją ukochana
służąca i jaką w tym wszystkim rolę odegra magia? Zakończenie nie daje nam
jasnej odpowiedzi, co się stało z Miłką – możemy się domyślać po jej łzach i
decyzji podjętej praktycznie wspólnie przez przyjaciół-rycerzy – Roudana i Kelleta.
Jednak pewności nie mamy.
Znów swego rodzaju
opowiadanie drogi. Ten sam świat, taka sama konstrukcja wspomnieniowa, a jednak
tak inna postać, że nie sposób się nudzić. Nie brak tu świeżości i
atrakcyjności. Porywa, jak rwąca rzeka i nie sposób się od niej oderwać.
Osobiście opowiadanie –
„Róża i miecz” podobało mi się jeszcze bardziej, niż „Imię ojca”.
W „Jeszcze raz Morrigan”
dowiadujemy się w końcu, kim są tytułowe Królewskie Psy. Ciekawy pomysł, że
dopiero tutaj. O czym jest to krótkie, w porównaniu z pozostałymi, opowiadanie?
O miłości, która nie zna granic, o bezsensownej śmierci, która czyha na drodze
nawet na najbardziej walecznych, o zemście, która każe najpierw działać, a
później dopiero (o ile w ogóle) myśleć. I chyba również o zawiści – jak Artur
nie chciał się z nami bawić w święto, bo nie byliśmy dla niego wystarczająco
dobrzy, to my mu nie pomożemy, gdy śmierć jest blisko, bo i do pomocy pewnie
nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Zwykłe ludzkie odruchy, które prowadzą do
serii smutnych i bolesnych wydarzeń.
Muirre zabiła
niewinnego żołnierza, który na dodatek wyzwolił ją spod władzy parszywego Guya.
Ucieka i chowa się gdzieś w obcym domu w pobliskiej wsi. Nie chce umierać, a
nie ma wątpliwości, że kolega-rycerz pomści zmarłego. Liczy na noc w suchym i ciepłym
miejscu, ale na pewno nie spodziewa się tego dziwnego mężczyzny, który zechce
ją chronić i kochać. Jak to u Olszówki jednak – nie liczcie na słodkie
zakończenie w stylu „żyli długo i szczęśliwie”. Czy żyli? Tego Wam nie powiem. Zachęcam
do lektury.
Podsumowanie ogólne?
Powtórzę – okładka jest ładna, ale jakoś nie pasuje do klimatu „Królewskich
Psów”. Czekam na kolejny tom i liczę, że będzie jakaś taka… mniej bajkowa,
cukierkowa i myląca (jakkolwiek uwielbiam filetowe sukienki, nie tylko u
księżniczek, wróżek i czarownic). Chętnie poczytam więcej i mam nadzieję, że
teraz autor pokaże nam trochę więcej Psów.
Cieszę się ze
słowniczka z tyłu – to rzadkość w dzisiejszych czasach, a bardzo pomaga. Tak,
wiem, że mamy wujka Google i ciocię Wikipedię, jednak nie zawsze Internet jest
w pobliżu. Ok. – mobilny, przez telefon. Ale zaglądanie do sieci, kiedy się czyta
tak świetną literaturę, która na dodatek dzieje się w świecie nie znającym
techniki komputerowej, to już lekka przesada, trochę niesmak i na pewno zabijanie
klimatu. Dzięki więc za słowniczek, ponieważ przydał się kilka razy. I za
rysunek przedstawiający budowę miecza również. I za to, że znalazłam bardzo
mało literówek ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz