Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

poniedziałek, 31 marca 2014

Stworzenie czy ewolucja? Dylemat katolika – Michał Chaberek OP, rozmawia Tomasz Rowiński

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2014
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 262
ISBN: 978-83-64095-15-3






"Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię [...] Gdy Pan Bóg uczynił ziemię i niebo, nie było jeszcze żadnego krzewu polnego na ziemi, ani żadna trawa polna jeszcze nie wzeszła – bo Pan Bóg nie zsyłał deszczu na ziemię i nie było człowieka, który by uprawiał ziemię i rów kopał w ziemi, aby w ten sposób nawadniać całą powierzchnię gleby – wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą.  [...] Wtedy to Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny, mężczyzna powiedział: «Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała! Ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta». Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem." 

Bóg stworzył niebo i ziemię, a później wszystko, co na nich. I zwieńczeniem tego dzieła stał się człowiek, mężczyzna, którego ulepił Bóg z prochu ziemi. Następnie z żebra jego uczynił kobietę. Nauczanie Biblii przez wieki odczytywane było dosłownie i nikt nie podejmował się polemiki. No, może nikt to za dużo powiedziane. Rozważano na przykład, czy Adam został stworzony z dodatkowym żebrem, co oznaczało by, że Bóg od początku zamierzał stworzyć i kobietę, czy może żebro zabrane, zostało zastąpione u Adama ciałem. Nikt jednak nie wątpił, że słowa zawarte w Genesis należy odczytywać wprost. 
Do czasu... gdy swoją teorię ewolucji wyłożył Karol Darwin. Dlaczego nie został od razu potępiony poprzez umieszczenie jego dzieła w Indeksie ksiąg zakazanych i czy zwolennicy darwinizmu mają prawo używać tego faktu z obronie tejże teorii? Ile właściwie wspólnego ma Darwin z darwinizmem? Czym jest inteligentny projekt czy teistyczny ewolucjonizm? Na czym polega "test Augustyna"? Na te pytania (i wiele innych) starają się odpowiedzieć ojciec Michał Chaberek OP i Tomasz Rowiński. Pierwszy z nich jest to dominikanin, doktor teologii fundamentalnej. Drugi – historyk idei, publicysta, redaktor.
Książka już samym tytułem zmusza do zastanowienia nad tym, w co właściwie wierzymy. I być może Waszej wiary (czy to w ewolucję, czy w stworzenie) nie zmieni przeczytanie tych niecałych trzystu stron, gwarantuję jednak, że zaczniecie się zastanawiać. A jest nad czym, bo teorii jest więcej, niż zwykły laik przypuszcza i z każdą z nich można polemizować.
Czy człowiek może pochodzić od małpy? Czy Adam był pierwszym hominidem, który doznał oświecenia? Czym są ogniwa pośrednie i czy w ogóle takie pojęcie ma rację bytu? Czy wszyscy pochodzimy od jednego człowieka? Autorzy sięgają do bogatego piśmiennictwa – zarówno tego sricte naukowego, jak i teologicznego, zwracając jednak wielokrotnie uwagę na to, że teologia i nauka niekoniecznie muszą stać w opozycji do siebie. Jednocześnie nie zgadzają się na to, by iść na łatwiznę i spór rozstrzygnąć uznając, że Bóg stworzył człowieka posługując się narzędziem, które nazywamy ewolucją. Polemizują z tym, dość powszechnym i uznanym przez wielu, stwierdzeniem. Idą jednak o krok dalej – poza rozłożeniem teorii Darwina (i powstałego na jej bazie darwinizmu) na części pierwsze, proponują alternatywę, którą szeroko omawiają. Czy w nią uwierzycie – to już zostawiam Wam. Warto się jednak z nią zapoznać, jak zresztą i z pozostałymi argumentami Autorów. Nawet bowiem, jeśli nie odczujecie, po zakończonej lekturze, że spór został rozstrzygnięty, a Wy przekonani... z pewnością poziom Waszej wiedzy na temat powstania świata i pochodzenia człowieka znacznie wzrośnie.
"Stworzenie czy ewolucja? Dylemat katolika" nazwałabym książką naukową. Czytałam ją bardzo powoli, ponieważ okazało się, że tak naprawdę niewiele wiem na temat licznych teorii dotyczących głównych zagadnień omawianych na jej stronach. Jest naszpikowana wiedzą biologiczną, teologiczną, filozoficzną... W przystępny sposób, choć rzeczywiście należy ją czytać w skupieniu, jeśli z tej lektury chce się coś wynieść. Autorzy wyszli nawet o krok dalej i – poza teoriami dotyczącymi pochodzenia człowieka – dotknęli, tak ostatnio chętnie rozważanych, zagadnień dotyczących miejsca i znaczenia płci oraz gender. Nie bójcie się jednak, jeśli macie uczulenie na te tematy – nie otrzymacie tym razem długiego i nudnego wykładu, a jedynie kilka podpowiedzi... o czym pomyśleć, nad czym się zastanowić, jak rozumieć. I w końcu jasną odpowiedź na pytanie o to, dlaczego ma tak wielkie znaczenie, czy czytamy Biblię dosłownie, czy jako liczne metafory.
Okładka przykuwa wzrok ciekawą grafiką. Od razu mi się spodobała. Korekta i redakcja spisały się właściwie na zloty medal, wydanie jest poręczne, nieduże. Nadaje się do czytania w każdym miejscu, jeśli tylko potraficie się tam skupić. Bo rzeczywiście lektura tej pozycji jest równie trudna (ze względu na jej naukowy charakter), co zajmująca.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda
 

Książka przeczytana w ramach Wyzwania:





Fausteria (powieść antyhagiograficzna) – Wojciech Szyda

Wydawnictwo: Narodowe Centrum Kultury
Warszawa 2012
Seria: Zwrotnice Czasu. Historie alternatywne, tom VII
Oprawa: twarda
Liczba stron: 280
ISBN: 978-83-61587-82-8




Coraz częściej spotykam się ze zdaniem, że w literaturze fantastycznej nie ma miejsca na religię. Zaznaczyć jednak należy na samym wstępie, że osoby, które się w ten sposób wypowiadają, mają na myśli jedynie chrześcijaństwo – wszelkie inne wierzenia (greckie, rzymskie, czy ostatnio popularne nordyckie i słowiańskie) zdają się nie mieścić w tej kategorii. Wręcz przeciwnie – są bardzo mile widziane, doceniane i rozpowszechniane. Z drugiej jednak strony, gdy przyjrzeć się fantastyce, zarówno współczesnej, jak i nieco starszej, trudno dojść do takiego wniosku. Religia całkiem często pojawia się na stronach ważnych tekstów literackich, które powszechnie zaliczane są do fantastyki. Ot, choćby "Diuna" Franka Herberta, czy "Koniec dzieciństwa" sir. A.C.Clarke'a. Również na naszym rodzimym rynku nie brakuje przykładów. Jednym z nich jest właśnie "Fausteria" Wojciecha Szydy, wydana przez Narodowe Centrum Kultury, jako siódmy tom cyklu "Zwrotnice czasu. Historie alternatywne".
Jednak "Fausteria" to coś znacznie więcej niż powieść religijna, czy fantastyczna. Zresztą można się poważnie zastanowić nad włożeniem jej do szufladki z napisem "fantastyka". Jeśli bowiem odjąć elementy historii alternatywnej, zdaje się po prostu świetną historią obyczajową. Wizje Fausty można przecież łatwo wyjaśnić chorobą. A jednak... Przychylam się do tego, by "Fausterię" określać jako powieść fantastyczną.
Fausta Blachnicka, główna bohaterka, wokół której działają wszystkie siły wszechświata, to początkowo zwyczajna dziewczyna szukająca swego miejsca na ziemi (konkretnie w moim kochanym Poznaniu). I to bardzo, ale to bardzo starająca się odżegnać od niewdzięcznego imienia, które nadali jej rodzice. Na dodatek to, jak sama o sobie mówi, jedynaczka "pobliźniaczka". Domu Fausty szczęśliwym raczej nazwać nie można, a za nią ciągną się jak smród za skunksem: dziwaczne imię bardziej pasujące do jakiejś zakonnicy, niż do artystki-plastyczki oraz spoczywająca w grobie Laura – siostra bliźniaczka, która umarła zaraz po narodzinach. Czy na pewno tak miało być? A może... Może to Laura powinna była przeżyć, a grób był przeznaczony na miejsce wiecznego spoczynku Fausty?
Fausta... Imię dziwaczne i niespotykane. Może się stać wizytówką kontrowersyjnego artysty, ale w szkole raczej nie przysparza dziecku popularności. Chociaż w gruncie rzeczy Fausta aż takiej traumy nie powinna mieć, ponieważ nikt jej specjalnie nie dokuczał. Imię najbardziej przeszkadzało jej samej i to ona, w swoich własnych oczach, widziała je jako ośmieszające. Walczyła z tym od samego początku, aż w końcu zaczęła się podpisywać Fautheria. Później FFF – Faustheria, Femme Fatale. Szósta litera alfabetu. 666. Imię Szatana. Nic bowiem w powieści Szydy nie dzieje się przypadkowo, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Napotkanie na Sarto, który ponoć widział samego Księcia Ciemności, dziwne i przez długie lata niewytłumaczalne wizje samej Fausty, jej fascynacja diabłem i okultyzmem. Wspaniale grafiki przedstawiające diabły, nietuzinkowe karty tarota... Wszystko to prowadzi ją do smutnego końca. Doktor Faust ma na nią taki sam wpływ jak święta Faustyna Kowalska, do której Fauta jest nawet wizualnie podobna. Gdy do tego dziwnego równania dodamy jeszcze jej patrona i nauczyciela akademickiego, Mielcara, który kusi nie gorzej niż sam szatan... koło zdaje się zamykać. A jednak, nie do końca...
Boże Miłosierdzie zdaje się odgrywać największą rolę w tej całej antyhagiograficznej opowieści, w której jest co jakiś czas przytaczane, a jednak ani razu dobrze opisane, wyjaśnione, poznane. Bo cóż ono właściwie ma za znaczenie dla młodej, zbuntowanej artystki, która święci przedwczesne trumfy dzięki swoim wizjom diabła?
Szyda nie poprzestaje jednak na opisie dziwnych "przygód" Fausty. Pokazuje nam równoległy świat, w którym Polska nie odzyskała wolności, kiedy narody świata pokonały Niemców w II wojnie światowej. Polska stała się kolejną Republiką Rad. Po poznańskich ulicach krążą patrole milicji, po lasach ukrywają się niedobitki partyzantów, którzy ukryli się wśród zasypanych śniegiem drzew po nieudanym zrywie narodowowyzwoleńczym... Gdzie w tym wszystkim znajdzie się miejsce dla Fausty? A może to nie ona przeżyła poród w tej równoległej rzeczywistości? Dlaczego komuniści zwyciężyli, co przedstawia tajemniczy obraz, którego się tak obawiają i dlaczego tak ważna zdaje się godzina... 21:37? Mnóstwo pytań i jedna, prosta odpowiedź, której nie zdradzę.
Autor stawia w swej powieści wiele trudnych pytań. Czym jest Miłosierdzie Boże i co by się stało, gdyby świat nie usłyszał o świętej Faustynie Kowalskiej? Co to właściwie znaczy być Polakiem, czym dla nas dzisiaj jest Polska? Gdzie znajdują się granice pomiędzy dobrym smakiem, obrazą uczuć religijnych, a artystyczną wizją? Jaki tak właściwie jest stan dzisiejszej młodzieży studiującej, w szczególności na uczelniach artystycznych i jak na sztukę wpływa komercjalizacja i wulgaryzacja wielu pojęć, które dotychczas stały na swoistym piedestale? Okultyzm i satanizm przenikają się nawzajem z głęboką wiarą, a sceny opisujące twórczą, szaleńczą pracę Fausty nad jej cyklem diabelskim przerywane są co jakiś czas cytatami z "Dzienniczka" świętej Faustyny.
Na kolana powaliły mnie kolejne sceny opisujące przedstawienie (odegrane w ramach Festiwalu Malta), napisane i zagrane przez Faustę i jej koleżankę, Absurdalinę. Choćby dla samego tego fragmentu "Fausterię" bym polecała. Choć i gdyby go nie było, powieść jest naprawdę warta przeczytania.
Bardzo podoba mi się to, że Szyda nie ograniczył się tylko do przedstawienia Fausty jako studentki na poznańskiej ASP. W powieści napotkamy liczne odwołania do sztuki z różnych okresów. Żałowałam, że rozpoczęłam lekturę w autobusie i nie mogłam na bieżąco oglądać reprodukcji dzieł, o których wspominal.
Czytałam powoli i dość długo, nawet jak na mnie. Nie jest to łatwa lektura, nie polecałabym jej komuś, kto ma akurat ochotę na coś lekkiego i przyjemnego. Jednak jeśli poszukujesz książki mądrej, dobrze napisanej, na wysokim poziomie merytorycznym, na dodatek takiej, która na długo zapadnie w pamięć i zmusi Cię do dalszego poszukiwania – "Fausteria" jest dla Ciebie.
Jeśli chodzi o samo wydanie – twarda oprawa z ciekawą grafiką, ładna wklejka, grube strony. Same plusy. Błędów nie ma zbyt wiele. Miałam w pewnych momentach wrażenie, że redakcja przysypiała przy pewnych fragmentach. Wszystko było idealnie, potem nagle jakieś dwie strony, na których były ze trzy literówki, kolejne pięćdziesiąt stron bez błędów i znowu ze dwie strony z kilkoma. Jednak ogólna ocena wypada bardzo dobrze i nawet te kilka literówek w żaden sposób nie było w stanie popsuć mi prawdziwej literackiej uczty.







środa, 26 marca 2014

Pyrkon 2014. Było, minęło, coś jednak zostało... czyli wspomnień czar i naładowane bateryjki

Kolejny Pyrkon za nami. Działo się, działo. Było nas 24 tysiące! Tak, nie pomyliłam się wpisując cyferki. Dwadzieścia cztery tysiące ludzi kochających fantastykę. Zdecydowanie pobity został zeszłoroczny rekord. Co będzie za rok? Aż strach się bać. Wracając jednak do wydarzeń sprzed kilku dni... Oczywiście – mój reportaż będzie subiektywny. Nie mogłam znaleźć się we wszystkich miejscach na raz, niektóre bloki mnie nie interesują, w innych wypadkach musiałam wybierać pomiędzy kilkoma punktami programu, w których chciałam wziąć udział. Mimo to jednak, pragnę podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na temat największego polskiego konwentu.
Na początek – coś niebywałego – brak kolejkonu! Można się było akredytować już w czwartek. Na dodatek tym razem nie było konieczności przedstawiania dokumentów, całego tego problemu z blokowaniem się systemu, do którego wprowadzano dane każdego uczestnika, przypinaniem opasek na rękę... Jednym słowem – po kilkunastu sekundach od wniesienia opłaty każdy miał już swój identyfikator i pakiet uczestnika i mógł spokojnie następnego dnia przyjść na konwent. Zresztą w kolejne dni kolejki tez nie były tak długie, jak zawsze. Olbrzymi plus dla organizatorów! Oby tak dalej.
Liczba ludzi, którzy wzięli udział w tym evencie to, w moim odczuciu, kwestia trochę sporna. Z jednej strony cieszę się, że tyle osób zechciało się pojawić i współtworzyć to niesamowite wydarzenie. Z drugiej jednak, czysto subiektywnie – czułam się przytłoczona. W hali wystawców nie można się było przecisnąć, na niektóre prelekcje nie dało się wejść, ponieważ było zbyt wielu chętnych. Owszem, to się zdarzało już w poprzednich latach, ale rzadziej. Zdecydowanie odczułam to, że w tym roku ludzi było znacznie, znacznie więcej, niż zazwyczaj. Po prostu w niektórych momentach czułam się przez to źle.
Zgodnie ze zwyczajem przejdę teraz do omówienia (chronologicznie) kolejnych punktów programu, w których wzięłam udział, a następnie powrócę do ogólnych "atrakcji", by zakończyć podziękowaniami (a jest komu dziękować). 

Piątek
Rozpoczęłam tym razem od prelekcji zatytułowanej "Rynek książki w Polsce". Marcin "MaWro" Wroński spisał się na medal. Wystąpienie było dobrze przygotowane, merytorycznie na bardzo wysokim poziomie, na dodatek poparte licznymi wykresami i tabelami, dzięki czemu łatwiej można było zrozumieć różne zawiłości, o których opowiadał. Poza suchymi danymi przeprowadził dość dogłębną analizę rynku książki w Polsce w latach 1997 – 2013.
Następnie, pozostając w Auli 2, wysłuchałam wykładu dotyczącego muzyki, przede wszystkim symfonicznej, inspirowanej prozą Tolkiena. "Wysłuchałam" jest idealnym określeniem, ponieważ poza słowami prowadzącej, mieliśmy okazję wysłuchać wielu fragmentów utworów, które powstały dzięki twórczości tego wielkiego człowieka literatury. Maja Baczyńska sprawiła, ze mam ochotę zagłębić się w ten temat i poszukać tych utworów w sieci.
Po godzinnej przerwie wzięłam udział w panelu dotyczącym self-publishingu. W "debacie" udział wzięli: Marcin Przybyłek, Simon Zack, Iwona Michałowska, Romuald Pawlak oraz Piotr Stankiewicz. Przyznam szczerze, że nie byłam tą godziną zachwycona. Zupełnie inaczej rozumiem pojęcie selfu, w związku z czym nie do końca mogłam się zgodzić z którymkolwiek z dyskutantów. Z drugiej zaś strony podpowiedzieli mi kilka ciekawych pomysłów, nad którymi zapewne niedługo popracuję. W ostatecznym rozliczeniu mogę więc powiedzieć, że warto było ich posłuchać.
Dwugodzinne warsztaty pisania opowiadań z "Nową Fantastyką" przyniosły wiele interesujących spostrzeżeń. Prowadzący – Michał Cetnarowski i Marcin Zwierzchowski – omawiali różne dobre i złe strony tekstów napływających do redakcji, popierając je licznymi przykładami. Zresztą już dawno zostało ogłoszone coś a'la konkurs. Można było nadsyłać swoje opowiadania z założeniem, że zostaną omówione na forum publicznym. Trzeba się było jednak liczyć z tym, że zostaną one, delikatnie mówiąc, "zjechane" przez redaktorów. Wypowiedzi Cetnarowskiego i Zwierzchowskiego były czasem szczere do bólu, nieraz wydawały mi się kontrowersyjne i nie ze wszystkimi się zgadzam, jednak teraz wiem już doskonale, czego oczekują od tekstów, które chcieliby publikować i czego nie ma sensu do nich wysyłać. A to tez bardzo dużo. Uważam, że te dwie godziny były zdecydowanie warte siedzenia w lodowatej (klimatyzacja) Literackiej 2.
Spotkanie autorskie z Andrzejem Pilipiukiem nie mogło się nie udać. Autor jest nie tylko bardzo dobrym pisarzem, jednym z moich ulubionych zresztą, ale również fantastycznym człowiekiem, o bardzo ciekawym podejściu do życia. Na dodatek nie boi się mówić szczerze tego, co myśli. Klaudia Heintze zadała mu całą serię intrygujących, podchwytliwych i niekoniecznie grzecznych pytań, a on na wszystkie odpowiedział. Ze znanym nam z jego utworów – poczuciem humoru. Pod koniec odśpiewaliśmy mu "Sto lat" z okazji urodzin, a zamiast urodzinowych cukierków dostaliśmy pocztówki promujące komiks, którego jest współautorem.
Po kolejnej godzinnej przerwie przyszedł czas na najbardziej stresujący moment, czyli mój pyrkonowy debiut w roli prelegenta. "Diuna F. Herberta i jego zaskakujące rozwiązania etymologiczne" – oto temat godzinnego wykładu, który wygłosiłam wspólnie z moją przyjaciółką, Martyną Salich. Z naszej strony możemy powiedzieć, że jesteśmy zadowolone. Zmieściłyśmy się w czasie, z sali padały ciekawe pytania, frekwencja mile nas zaskoczyła (mimo później pory – 22:30-23:30 pojawiło się około 60 osób), a uczestnicy wzajemnie się uciszali, chcąc słuchać tego, co przygotowałyśmy. Możemy więc domniemywać, że się podobało. Planujemy powtórkę na Polconie, może nawet dwugodzinną – materiału wszakże mamy bardzo dużo.

Sobota
Weekend zaczął się iście fantastycznie, od Targu Książki. Udało mi się wymienić sześć moich książek, których już nie chciałam (albo miałam w domu podwójne) na inne. Dzięki temu m.in. dorobiłam się kolejnego tomu z serii o Inkwizytorze autorstwa Jacka Piekary oraz "Miasto dusz" Wojciecha Szydy, do którego i tak wybierałam się z prośba o autograf w jego "Fausterii". Wszystko więc złożyło się idealnie. Mam nadzieję, że BookCrossing na stałe zagości na Pyrkonie, a może pojawi się tez i na innych konwentach. Jest to wspaniała okazja, by odświeżyć stan swych biblioteczek.
Bardzo ciekawa okazała się dyskusja Macieja Guzka, Marka Huberatha, Jacka Inglota i Andrzeja Zimniaka dotycząca kolonizacji światów. Panowie nie ograniczyli się bowiem do wizji literackich, ale sięgnęli również do dzisiejszej nauki i techniki, a także wzięli pod uwagę takie względy jak ekonomia i gospodarka społeczeństw oraz moralność ludzi, jako gatunku. W pewnym momencie wywiązała się naprawdę burzliwa dyskusja. Na szczęście prowadzący, Maciej Pitala, potrafił sobie "poradzić" z prelegentami.
"Tłumaczyć każdy może" to panel, w którym udział wzięli Marina Makarevskaya, Siergiej Liegieza, Radosław Kot, Michał Jakuszewski oraz Agnieszka Brodzik. Odpowiadali m.in. na pytania, jak zaczęła się ich przygoda z tłumaczeniem oraz czym różni się tłumaczenie literatury pięknej od tekstów technicznych. Sama w sobie dyskusja była ciekawa, nie otrzymaliśmy jednak zbyt wiele "dobrych rad". Przypuszczalnie dlatego, że już na samym początku zastrzeżono, że dwie godziny później odbywać się miała dyskusja dla początkujących tłumaczy i na niej będzie można uzyskać więcej przydatnych informacji, jak tłumaczyć.
Po dwugodzinnej przerwie udałam się właśnie na ten zapowiedziany (a wcześniej przeze mnie przeoczony) punkt programu.  Do nie największej Literackiej 2 ledwo udało się wepchnąć. Aż strach pomyśleć, że tylu jest na rynku potencjalnych konkurentów. Pociesza jedynie myśl, że ja już tłumaczę i zdążyłam się "zaczepić" w wydawnictwie. Wracając jednak do punktu "Chcę być tłumaczem, i co teraz?" – na temat pracy tłumacza wypowiadali się Marina Makarevskaya i Marcin Mortka. To jedna z najlepszych godzin tego konwentu. Zrobiłam trochę ciekawych notatek, z miłą chęcią posłuchałam, jak oni pracują, jak zdobywają teksty, jak tłumaczą, na jakie napotykając problemy, z czym muszą się liczyć, o czym marzą. Przez tę godzinę uzyskałam wiele ważnych informacji, które z pewnością w jakiś sposób zaowocują w mojej dalszej pracy.
W panelu "Rozdroża historii, czyli o historiach alternatywnych" udział wzięli Maciej Parowski, Wit Szostak, Michał Cetnarowski, Wojciech Szyda i Marek Huberath. Wspólnie zastanawiali się nad tym, dlaczego tak lubimy historie alternatywne i co należy zrobić, by zainteresować czytelnika. Ciekawe spostrzeżenia a propos tego, jak można poprowadzić akcję, by czytelnik nie czuł się oszukany i na ile trzeba znać prawdziwą historię, by móc ją zmienić.
Kolejne spotkanie z Pilipiukiem to opowieść o Kozakach. Kim byli, jacy byli i jaką rolę odgrywali w kolejnych wiekach. Wiele ciekawostek i opowieści – można by się nawet pokusić o nazwanie ich swego rodzaju mitami. Bajania Andrzeja Pilipiuka wciągnęły mnie tak mocno, że nawet nie zauważyłam, jak minęła ta godzina i nadszedł czas rozejścia się i wpuszczenia kolejnego prelegenta. Co nie oznacza, że Wielki Grafoman tak łatwo dał się wyrzucić z Auli – utrzymywał się na pozycji jeszcze kilka minut po czasie, byleby tylko dokończyć swą fantastyczną opowieść.
Niestety nadszedł moment, w którym ucałowałam klamkę. Literacka 2 była tak przepełniona w czasie prelekcji zatytułowanej "Dewolucja i science fiction. Darwiniści o fatalnej przyszłości rasy", że nie było szansy nawet na przyklejenie się do ściany. Szkoda, bo bardzo mi na tej prelekcji zależało. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że jeszcze powtórzy się na jakimś konwencie, na którym będę obecna.
Dalsza część sobotniego wieczoru to już rozmowy w kuluarach. Przy piwie z Wojtkiem Sedeńko i Jackiem Inglotem. Dziękuję Wam, Panowie, za przemiły wieczór (i może trochę miej za ból głowy następnego dnia).

Niedziela
Tak, to prawdziwe samobójstwo. Niedziela, trzeci dzień konwentu, godzina 10 rano. Głowa boli, oczy się kleją, zimno... Pada deszcz, w sali niemiłosiernie wieje, bo ktoś na maxa rozkręcił klimatyzację. A jednak słucham... Słucham, bo warto dowiedzieć się, co robić, gdy marzymy o wydaniu swojego tekstu. Niezależnie czy to powieść, opowiadanie, czy też artykuł. Do kogo warto się zwrócić, kogo unikać, do jakiego wydawnictwa wysyłać maile, z kim rozmawiać. Wiele cennych informacji można było uzyskać od Marcina Zwierzchowskiego, który doskonale wie, o czym mówi.
"Mesjasz – plaga egipska popkultury"... Niestety jestem zawiedziona tym punktem programu. Poszłam, ponieważ samo pojęcie Mesjasza jest ciekawe. Poza tym opis prelekcji zawierał magiczne słowo "Diuna". Nic z tego. Niby na początku Konrad Walewski dał do zrozumienia, ze będzie z nami dyskutował. Zadawał pytania, wspólnie ustalaliśmy terminy. Jeśli tylko na sali odezwał się głos, który nie był po myśli prowadzącego – nagle temat się urywał, jakby go nie było i szliśmy dalej. Zero dyskusji, zero polemiki. On ma rację i tyle. Niestety nie tylko ja odebrałam tak tę godzinną pseudo-dyskusję. A szkoda, bo temat bardzo ciekawy i można by było porozmawiać.
Przerwa, którą sobie zaplanowałam została urozmaicona przepięknym występem Ouled Nail. Co prawda trochę się spóźniłam, bo nie mogłam się ogarnąć i odnaleźć miejsca, gdzie dziewczyny tańczyły... jednak udało mi się zobaczyć cześć pokazu i bardzo mi się podobał. Jesteście fantastyczne!
Prosto z Areny udałam się po autograf Maćka Parowskiego. Jako, że złapałam go na stanowisku jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem podpisywania i nikogo poza mną nie było – miałam szansę chwilę z nim porozmawiać, nie ograniczając się jedynie do podłożenia mu książki. Przemiła rozmowa, a do tego ma "Burza. Ucieczka z Warszawy '40" zyskały plus sto do wartości.
Na zakończenie Pyrkonu udałam się na dyskusję prowadzoną przez ekipę Fantasy & science Fiction. "Od polecanki do recenzji" to, niestety, średniej jakości zakończenie konwentu. Okazało się, że Konrad Walewski nie dopuszcza do polemiki. Bardzo twardo stoi na swoim stanowisku i zupełnie nie zgadza się na żadne ustępstwa. Niestety, nie potrafi również odpowiedzieć na pytanie, jeśli jest w nim zawarta jakaś wątpliwość dotycząca tego, co sam powiedział. wiem już, że na jego punkty programu muszę bardziej uważać. W tym samym czasie bowiem miałam inne, z których zrezygnowałam...
Od ogółu do szczegółu i wracamy do ogółu. Tegoroczny Pyrkon to znów liczne atrakcje, których nie sposób zliczyć. Kilkadziesiąt stoisk, na których można się było zapatrzyć w niemal wszystko, co związane z szeroko pojętą fantastyką. Wiele konkursów. Games Room. Maskarada. Larpy, RPGi, imprezy towarzyszące. Premiery kilku nowych książek. w każdym pakiecie uczestnika kody do gier. Rozstrzygnięcie konkursu na Identyfikator Pyrkonu (Łukasz Orbitowski w kategorii Literatura i Komiks; Jacek Gołębiowski w kategorii Gry; Kasia Sienkiewicz-Kosik w kategorii Promotor Fantastyki), a także Złotych Masek (odsyłam na stronę konwentu http://www.pyrkon.pl/2014/). To również najbardziej zajebiści ludzie – otwarci, chętni do rozmowy, żądni wiedzy i tę wiedze posiadający. Jednym słowem – najlepsza impreza roku (zobaczymy, jak będzie na Worldconie...).
Zdobycze? Sześć świetnych książek. Pięć autografów (plus trzy, które zdobył Michał). Naładowane bateryjki i całe mnóstwo nowych pomysłów, które już dzisiaj zaczynam wcielać w życie. Żadna inna impreza tak na mnie nie działa.
Podziękowania? Należą się wszystkim organizatorom – spisaliście się na złoty medal. Mam tylko jedno "ale". Nie podoba mi się to, że część punktów programu rozpoczyna się o pełnych godzinach, a część o połówkach. Zawsze pokrywają się różne atrakcje, jednak tym razem pokryć było jeszcze więcej właśnie z tego powodu. Nie powtarzajcie tego, plz... Szczególnie zaś: Martynie (nie tylko za wspólnie przeprowadzoną prelkę), Kwisatzowi, Legionowi, Mavisowi, Wookiemu, Julii (za to, że wspieraliście mnie, gdy mówiłam o Diunie i nie tylko). Śmiglowi i Kubie – wiecie, za co. Wojtkowi Sedeńko i Jackowi Inglotowi za sobotni wieczór i rozmowy. Basi, Kindze i Gosi (oraz pozostałym dziewczynom z zespołu) za piękny taniec. Marcinowi Zwierzchowskiemu, Marcinowi Mortce i Marinie Makarevskayi (ojej, jak to odmienić) – za najbardziej inspirujące godziny tego konwentu. Jeśli o kimś zapomniałam – przepraszam i dziękuję. Możecie się skarżyć, nie obrażę się.

Krakowski kredens – Mateusz Kraft

Wydawnictwo: PsychoSkok
Konin 2014
Ebook, format epub
Liczba stron: 135
ISBN: 978-83-7900-136-1




Książka zwraca na siebie uwagę tajemniczą okładką. Co też znajduje się w tym pięknie rzeźbionym, starym kredensie, który z pewnością pamięta przynajmniej II RP, a może nawet i czasy zaborów? Jakie tajemnice kryją szafki i szufladki? Jaką historię usłyszymy w miarę ich otwierania?
"Krakowski kredens" Krafta trudno nazwać powieścią. Przynajmniej ja mam trochę oporów w tej kwestii. Skłaniałabym się bardziej do nazwania tej książki zbiorem biografii osób należących do rodziny Walasików i ich najbliższych. Poznajemy losy Stanisława, jego żony Janiny, ich dzieci: Marii, Piotra, Gabrieli i Michała, a także Tomasza – męża Marii i Dariusza – męża Gabrieli. Na zakończenie Autor serwuje nam najmocniejsze uderzenie, które na długo pozostaje w pamięci.
Starsza Pani słyszy w torebce dzwonek telefonu komórkowego. Nie może się do tego przyzwyczaić i złorzeczy całemu światu – świat bez komórek miał się całkiem dobrze. W końcu udaje się odebrać połączenie. Otrzymuje informację, że jej męża przed chwilą zabrało pogotowie. Co się stało? Jak to możliwe? Przecież Stanisław czuł się dobrze, gdy ona wychodziła na zakupy. Jej życie ma się odmienić... Próbuje dodzwonić się do dzieci i w tym momencie poznajemy członków rodziny Walasików – z perspektywy Janiny, żony i matki. Jedziemy z nią do szpitala, gdzie Stanisławowi nie przepowiadają przeżycia nocy. Tu dopiero zaczyna się prawdziwa historia.
"Krakowski kredens" zbudowany jest z wielu tajemnic, ukrywanych uczuć, nieczystych intencji podszytych pychą, zazdrością, nienawiścią oraz żądzą władzy i pieniędzy. Nie spodziewajcie się jednak jakiegoś porywającego procesu spadkowego po Stanisławie, ani nic w tym stylu. Opowiedziane historie dotyczą bowiem przeszłości krakowskiej rodziny i wszystkie kończą się mniej więcej w drugim dniu po wypadku głowy rodu.
Książka jest trochę dołująca, choć nietrudno uwierzyć, że mogłaby być rzeczywistą historią. Z pewnością takie rodziny istnieją – właściwie patologiczne, na zewnątrz idealne, żyjące w zgodzie, na poziomie, szanowane przez otoczenie, a wewnątrz zgniłe, do cna zniszczone... Czy wyniknie z tego choćby jedna pozytywna rzecz? Czy Piotr pogodzi się z ojcem, który nie potrafił zaakceptować tego, że syn przyjął święcenia kapłańskie? Czy Gabriela wybaczy matce to, że z jej winy nie może mieć dzieci? Czy Michał zacznie traktować życie jak przystało na dorosłego człowieka? Jak zachowa się Maria, gdy dowie się, że całe życie ją okłamywano i nic nie jest takie, jak sądziła? Barwna mozaika postaci i wiążących się z nimi życiorysów z pewnością nie pozwoli Wam oderwać się od lektury, jednocześnie spędzając sen z powiek i pozostając na długo w pamięci.
W tym niedługim tekście Kraft zawarł obraz przerażający i obrzydliwy, a jednak tak okrutnie prawdopodobny. Czy chce nas wystraszyć? Nie sądzę. Z pewnością takie rodziny się zdarzają, myślę jednak, że są rzadkością. W każdym domu musi być jakaś "czarna owca", nie wydaje mi się jednak, by takie natężenie zła i amoralności mogło się zgromadzić w jednej rodzinie. Choć... Nie. Zastosowane przez Autora przejaskrawienie i uwypuklenie problemu ma czytelnika zmusić do zastanowienia się nad stanem społeczeństwa i tego, co w życiu rzeczywiście ważne. Zabieg taki znany jest od stuleci i trzeba przyznać, że Kraftowi udał się doskonale. Poza tym "Krakowski kredens" napisany jest bardzo dobrze pod względem konstrukcyjnym i językowym, a i redakcja tekstu została wykonana rzetelnie. Czyta się wyśmienicie, choć treść nie jest prosta do przyswojenia. Jeśli szukacie miłej i przyjemnej lektury, lepiej sięgnijcie po coś innego. Jeśli natomiast chcecie poobcować z literaturą z wyższej półki, to "Krakowski kredens" z pewnością jest jedną z tych pozycji, które się tam znajdują. Polecam.



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa PsychoSkok


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:




środa, 19 marca 2014

Złapać króliczka – J.M.R. Michalski

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
Warszawa 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 327
ISBN: 978-83-64426-0-5






Stare przysłowie mówi, by nie sądzić książki po okładce. Prawda jest jednak taka, że każdy z nas wstępnie ocenia powieść po tym, co się znajduje na jej oprawie. Dlatego też od samego początku miałam pewne opory wobec książki J.M.R. Michalskiego. Kobieta jest ładna, jednak niczego jej nie ujmując – okładka po prostu kojarzy mi się z pudełkiem od jakiegoś lżejszego filmu pornograficznego. Nie umiem do końca tego wyjaśnić, takie jednak było moje pierwsze skojarzenie i, niestety, nie zmieniło się. Minus za okładkę zatem.
Miało być ironicznie. Trochę się tego obawiałam. Nie lubię ironii, szczególnie, jeśli wiem, że tekst ma traktować o seksie. Zaraz przed oczami stają jakieś głupkowate filmy, typu "Kac Vegas". Trudno. Książka to nie film. Zobaczymy, co dalej.
Otwieram, zaczynam czytać i... mijają dwie godziny, a ja jestem w połowie (tak, niestety bardzo wolno czytam). Jestem... zauroczona? Może to trochę nieodpowiednie słowo, zważywszy na treść powieści, jednak najbliższe temu, co czułam. W każdym razie – byłam w bardzo pozytywnym szoku. Autor naprawdę wykonał kawał dobrej roboty. Obraz psychologiczny postaci to coś po prostu fantastycznego. Nic tu nie dzieje się przypadkowo. Nawet, kiedy student robi coś głupiego po pijaku – wynika to z jego głębokich przekonań i nie odbiega szczególnie od tego, co czyni na co dzień, kiedy jest (w miarę) trzeźwy. Oczywiście wyjątki od reguły się zdarzają, ale tylko urozmaicają lekturę. Podoba mi się pomysł forum internetowego, na którym mężczyźni uczą się podrywu. Nie, żebym chciała takiego faceta poznać – interesujący jest po prostu sam pomysł. Tym bardziej, że większość forumowiczów ma zasady i, wbrew pozorom, szanuje kobiety.
Wszystko zaczyna się od pewnych urodzin. Kacper organizuje swojej dziewczynie przyjęcie-niespodziankę, które nie skończy się najlepiej. Ani dla niego, ani dla niej, ani – w dłuższej perspektywie – dla większości bliskich mu osób. Sama impreza mnie specjalnie nie zszokowała, ponieważ domyśliłam się, jak się zakończy. Gdzieś już widziałam podobną scenę w jakimś filmie. Skutki jednak były dla mnie całkowicie zaskakujące.
Sama przecież nie tak dawno skończyłam studia (no dobrze, dość dawno, bo 7 lat temu). Czy naprawę tak wiele się od tego czasu zmieniło? Czy to może różnica miast, kierunków? A może to właśnie ta ironia – przejaskrawienie sytuacji, by zasygnalizować problem? Nie wiem, w każdym razie z każdą kolejną stroną w głowie pojawiały się nowe myśli, które nie dawały spokoju.
Można by na pierwszy rzut oka pomyśleć, że to taka nasza polska wersja amerykańskiego filmu "Wieczny student", który szczerze polecam. Jest to jedna z niewielu komedii z USA, które naprawdę lubię, do których wracam i przy których zawsze się śmieję. Zresztą w powieści jest nawet do niej pewne odwołanie w jednym z dialogów! Nic jednak bardziej mylnego. J.M.R. Michalski nie bawił się w jakieś głupie kawały, które przychodziły do głowy bohaterom wspomnianego filmu. Pokazał życie studenckie zdecydowanie bardziej prawdziwe. Poza imprezami jest tu i czas na naukę, przyjaźnie, prawdziwe uczucie, spotkania z profesorami, rozmowy o przyszłości... Czyli jednym słowem to, co zajmuje studentowi większą część jego młodego życia.
Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, chociaż różne społeczne aspekty, które Autor sygnalizuje, potrafią zaskoczyć. Na dodatek akcja jest wartka i trzyma w napięciu. Nie zawsze, ale w końcu to nie powieść sensacyjna, a raczej bardziej społeczno-psychologiczna. 
Moim zdecydowanie ulubionym bohaterem jest postać, powiedzmy, trzecio-planowa, czyli Władimir Lubokobit. Starszy pan, który pochodzi z Rosji. Kiedyś, chyba jeszcze za rządów Lenina, a może już Stalina (trzeba przyznać, że oś czasowa w powieści jest trochę zaburzona, o czym za chwilę), odwiedził wiele ciekawych miejsc, po czym ostatecznie osiadł w Radomiu. Jest sąsiadem Kacpra i jego przyszywanym dziadkiem. Ze swych podróży przywiózł wiele interesujących opowieści, którymi częstuje swojego "wnuczka". I właśnie te dziadkowe historie podobały mi się najbardziej i powodowały co jakiś czas salwy śmiechu (rzadko spotykany objaw w czasie czytania).
Czy pod tym płaszczykiem uszytym ze zdrady, seksu, wygodnictwa i braku poszanowania społecznych zasad oraz kobiecego ciała można znaleźć jakiś głębszy sens? Czy w ogóle książka ta opowiada o czymś więcej, niż studenckim rozpasaniu? Moim zdaniem – tak. To miłość, wierność, przyjaźń, oddanie, szacunek i poświęcenie. Pojawiają się co jakiś czas. Nieraz zwyciężają, nieraz ponoszą sromotną klęskę. Jak to w życiu bywa. Liczycie na happy end? Może się doczekacie, może nie, nie zamierzam zdradzać. Pod tym względem jednak "Złapań króliczka" jest bardzo ciekawą lekturą – nigdy nie wiecie, co się wydarzy na następnej stronie.
Na początku denerwowało mnie trochę, że wszystkie bohaterki nosiły białe bluzki. Na szczęście Autor w pewnym momencie ocknął się i zauważył też inne kolory. Niestety do końca miałam wrażenie, że kobieta z włosami do ramion, czy łopatek ma włosy... krótkie. Ciekawe, ile muszą mierzyć centymetrów, by Pan Michalski uznał je za długie?
Podział wewnątrz rozdziałów jest niestety mało czytelny. Czasami dopiero po kilku zdaniach docierało do mnie, że akcja dzieje się już innego dnia, albo w innym miejscu. Było to dziwne uczucie, potęgowane jeszcze masakrą przecinkową (raz ich nie było, tam gdzie winny się znaleźć, innym razem pojawiały się zupełnie bez sensu). Jak już wspomniałam oś czasowa jest trochę zaburzona, jednak autor już na samym początku uprzedza, że czas akcji jest nieokreślony. Choć więc pojawiają się daty, a także rozwiązania techniczne rodem z lat 2012-2013, to ta historia mogła się dział również z dziesięć lat wcześniej. A wiek pana Władimira wskazuje, że nawet dużo, dużo wcześniej.
Ciekawe są tytuły rozdziałów. Bardzo tajemnicze i zmuszające do podjęcia poszukiwań nad ich znaczeniem. Ciekawe, czy będziecie się dobrze bawić w roli detektywa.
Książkę oceniam bardzo dobrze. Jest zdecydowanie warta przeczytania. Trochę o dziwo, trochę na przekór moim obawom. Troszkę przerażająca, zmuszająca do przemyślenia kilku spraw, do zastanowienia się nad stanem dzisiejszego, polskiego społeczeństwa dwudziestoparolatków. Myślę, że Wam również może się spodobać.




Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


piątek, 14 marca 2014

Romans z Turcją. W kraju derwiszy, bogiń i świętych – Joy E. Stocke i Angie Brenner

Wydawnictwo: Lambook
Kraków 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 282
Przekład (z angielskiego): Monika Wyrwas-Wiśniewska
Tytuł oryginału: Anatolian Days and Nights: A Love Affair 
with Turkey, Land of Dervishes, Goddesses, and Saints
ISBN: 978-83-63531-04-1



Wydawnictwo Lambook zwróciło moją uwagę w czasie zeszłorocznych Warszawskich Targów Książki. Ich stoisko było egzotyczne i trochę magiczne. Zabrałam do domu dwie zakładki do książek, które od razu stały się jednymi z moich ulubionych. Nic dziwnego – są przepiękne. Pewnego dnia (a minęło już przecież wiele miesięcy i kolejne WTK już wkrótce), postanowiłam do nich napisać. Zainteresowana tematyką Orientu, zaproponowałam współpracę. Co z tego wynikło? Dowiecie się już za chwilę.
Lektura "Romansu z Turcją" zajęła mi niemal tydzień. Dość długo i można by się zastanawiać, dlaczego tak ją "męczyłam". Otóż zacznę od tego, że nie męczyłam. Pochłaniała mnie w całości. Prawda jest prosta, jak to zwykle z prawdą bywa. Czytając, czułam klimat Anatolii. Jej spokój, brak ciągłej pogoni za czymś nieokreślonym... Ten świat jest zupełnie odmienny od naszego, dobrze znanego zachodniego. Postanowiłam się na chwile przy nim zatrzymać. Czerpać pełnymi garściami z tej niesamowitej opowieści, wczuwać się w życie jej bohaterów. Poczuć na twarzy tureckie słońce (och, jakże cudowne w porównaniu z naszym wczesnowiosennym), wypić w spokoju filiżankę herbaty, rozmarzyć się... Nie liczyć stron, nie gonić za kolejną lekturą, ani nie myśleć o napisaniu recenzji. Po prostu zatopić się w tym egzotycznym, nieznanym mi zupełnie świecie, o którym – jak się okazało – nie miałam dotąd pojęcia. To chyba najlepsza rekomendacja, jaką mogę wystawić tej książce. Jeśli jednak nie jesteście jeszcze przekonani, albo po prostu chcecie dowiedzieć się więcej, zanim rozejrzycie się za "Romansem z Turcją", czytajcie dalej.
Autorki, dwie Amerykanki, poznały się trochę jakby przez przypadek. Połączyła je wspólna znajoma, Wendy, która poprosiła je o pomoc w prowadzeniu Słonecznego Pensjonatu w Kalkanie. Nic z tego interesu nie wyszło, Wendy obraziła się na obie koleżanki i zerwała z nimi kontakt. Między bohaterkami przez ten czas zawiązała się więź, którą można spokojnie nazwać rodzinną i wielokrotnie razem odbywały podróże do Turcji. Bo powieść (jeśli można tę książkę nazwać powieścią, do czego ja, osobiście, się skłaniam) nie jest historią jednej wycieczki, ale wielu wyjazdów i to na przestrzeni wielu lat. Autorki zakochały się w tym orientalnym kraju jeszcze zanim zwolennicy Osamy bin Ladena zaatakowali WTC. Ostatnia podróż, o której możemy przeczytać miała miejsce, chyba, w roku 2007 (ale tego nie jestem w tej chwili pewna). W każdym razie rozpiętość czasowa jest dość znaczna, dzięki czemu widzimy również zmiany, które zaszły w Turcji. Trzeba też brać pod uwagę fakt, że od czasu podróży i spisania opowieści również minęło już trochę kilka lat, a zmiany zachodzą nadal. Wyczytałam gdzieś, że nie ma już wszechobecnej godziny policyjnej, która przysparzała przyjaciółkom trochę problemów, a mnie skutecznie przerażała podczas lektury.
Wiecie już zatem, że całkowicie pochłonęła mnie ta książka. Jest to bowiem nie tylko opowieść o zabytkach kultury i zwyczajach Turków, Kurdów, Greków i innych, zamieszkujących te tereny. To także liczne mity i legendy. Poszukiwanie korzeni wierzeń i zwykłe, codzienne życie ludzi. Ich historie, niekiedy bardzo ciekawe, bo – jak wiadomo – życie pisze najciekawsze opowieści. Szczególnie zaś w kraju o tak wielu kulturach, w których islam miesza się z chrześcijaństwem, a wierzenia w Boginię Matkę nie zostały do końca wyparte przez stulecia szerzenia wiary ogniem i mieczem, ani przez wprowadzenie przez Ataturka republiki. Turcja to kraj pełen rozmaitości. Rozmaitości wierzeń, dróg życia, poglądów, a także sposobów na przygotowanie... sardynek. Tak, kuchnia turecka jest różnorodna i zawsze pachnąca przyprawami. Aż ślinka cieknie, gdy czytamy o przyrządzanych pysznościach, którymi częstowano Autorki książki. To także kraj gościnnych ludzi, którzy zawsze otworzą przed Wami swoje domy i serca. Oczywiście nie jest to raj. Ma swoje minusy, jest ich sporo i – niestety – są poważne. Status kobiet jest różny w różnych regionach i nadal, niestety, można stać się świadkiem recem, honorowego zabójstwa kobiety, która obcowała płciowo z mężczyzną, który nie jest jej mężem (nawet w przypadku gwałtu). Bo życie tureckich kobiet nie zawsze usłane jest różami, choć po przeczytaniu tej pozycji zdałam sobie sprawę, że jest lepiej, niż dotąd sądziłam.
W czasie lektury cały czas zastanawiałam się, czy Autorki kupią w końcu wymarzony dom w Anatolii. Kilka razy debatowały nad tym pomysłem, a raz były już całkiem blisko jego realizacji. Czy Wy też jesteście ciekawi? Mam nadzieję, że tak. Ja Wam jednak nie odpowiem na to pytanie. Musicie sprawdzić sami. 
Jakie plusy ma "Romans z Turcją" poza samą treścią? Z pewnością szatę graficzną, która urzeka na każdej stronie. Delikatne, fikuśne, orientalne zdobienia dodają całości lekkości i sprawiają, że czujemy się, jakbyśmy czytali jakąś starą turecką księgę. Dodatkowo dawno już nie czytałam książki, która miałaby tak dobrze zrobioną korektę. Znalazłam zaledwie kilka maleńkich błędów, które zupełnie nie przeszkadzały w czytaniu. Nie drażnił bałagan spowodowany brakiem czy też nadmiarem przecinków. Mówiąc najoględniej – chciałabym, żeby ktoś kiedyś tak dobrze wydał moją powieść.
Przydatny okazał się, zamieszczony na początku książki, mini-słowniczek na początku. Choć nie jest to typowy książkowy słowniczek. Nie ma w nim tureckich pojęć, które mogłyby nam się przydać. Natomiast dzięki niemu dowiemy się, jak wymawiać pewne znaki, których nie ma w języku polskim, albo które wymawia się w inny sposób. Bardzo to ułatwi czytanie, ponieważ tureckie zwroty, nazwy własne i imiona pojawiają się na każdej właściwie stronie książki. Są również dwie mapki. Szczególnie pomocna jest mapa Turcji, na której dokładnie widać nie tylko miasta, ale i krainy geograficzne będące częścią tego państwa.
Dawno już nie miałam w swoich rękach książki, w której znalazłoby się tyle kolorowych karteczek. Sygnalizują one różne ciekawostki warte zapamiętania lub informacje, o których warto sobie doczytać.
Minusy? Nie rozumiem, dlaczego zmieniono tytuł oryginału, a na okładce nie wpisano nawet polskiego podtytułu. Oryginał lepiej odzwierciedla treść. Przypuszczam, że chodziło o długość, jednak osobiście nie mogę się zgodzić z tym, co zrobiono. Tytuł "Romans z Turcją" insynuuje, że będziemy mieli do czynienia z jakąś romantyczną historią dwojga ludzi, którzy być może skończą na ślubnym kobiercu. Natomiast książka Joy Stocke i Angie Brenner daleka jest od typowego "babskiego" romansidła, choć i o miłości będziecie mogli przeczytać. To jednak zdecydowanie jedyny minus, jaki znalazłam.
Odpowiadając na zadane na początku pytanie – co wynikło z mojego maila do Wydawnictwa? Fantastyczna, egzotyczna i urzekająca lektura. Polecam więc z całego serca.



Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Lambook


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


 

niedziela, 9 marca 2014

Miasto Nieśmiertelnych – Sonia Wiśniewska

Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Warszawa 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron: 190
ISBN: 978-83-7805-217-3







"Miasto Nieśmiertelnych" to powieść pełna sprzeczności. Pełna różnych plusów i równoważących je minusów. To naprawdę rewelacyjny sposób na opisanie bogów, pokazanie ludzkiej psychiki, która nie jest im obca, a także wytłumaczenie kilku "tajemnic" przyrody. To bardzo ciekawy pomysł, nie najgorsze wykonanie i, niestety, bardzo kiepskie wydanie, a wszystko to ubrane w fantastyczną okładkę, która jest projektem samej Autorki powieści.
Od początku jednak. Sonia Wiśniewska miała pomysł. Pomysł bardzo interesujący. Chciała pokazać nam społeczeństwo bogów. Może trochę na wzór greckiego, czy rzymskiego panteonu, a z drugiej strony, zupełnie inny. Matka Ziemia i Ojciec Niebo stworzyli bogów. dwudziestu synów, dziesięć par bliźniaków, którym nadali imiona. W każdej parze jest bóg z kręgu dobra i bóg z kręgu zła. Każda z par ma imię zaczynające się od tej samej litery. Pomysł zatem ciekawy, ale można się pogubić. Na szczęście Autorka idzie nam z pomocą, tworząc na samym początku listę tych bogów. 
                                                                                                                                                                 

Krąg Dobrych
Krąg Złych
Pan Błyskawic – Silas
Pan Błyskawic – Sirous
Pan Przyszłości – Lerda
Pan Zdrady – Laroshe
Pan Swobody – M
Pan Ciemności – Marvick
Pan Podziemia – Hedyr
Pan Władzy – Heron
Pan Słońca – Ari-afte
Pan Księżyca – Ari-nova
Pan Wiatru – Vio
Pan Siły – Vallgav
Pan Wiedzy – Perseus
Pan Nieboskłonu – Patsuba
Pan Wojny – Zarza
Pan Ognia – ZatNar
Pan Natury – Tertter
Pan Piekła – Tartar
Pan Życia – Xamos
Pan Śmierci – Xolt

Tak, bez tego się nie da. Sięgałam do tej tabeli co i rusz, przez całą lekturę. Naprawdę trudno wszystkich zapamiętać, szczególnie, że podział nie zawsze jest taki łatwy i logiczny. Najlepszym przykładem jest Patsuba, Pan Nieboskłonu, który należy do kręgu zła, mimo że jest dobry i przez całą akcję powieści dąży do tego, by móc zmienić krąg. 
Powiedzmy, że znamy już bohaterów. Na oko, bo tak naprawdę dzień po zakończeniu lektury mam wrażenie, że jeszcze ich do końca nie poznałam. Żałuję, że powieść jest taka króciutka. Chętnie wciągnęłabym się w świat przedstawiony na dłużej. Rzeczywiście bowiem powieść czyta się bardzo szybko i trudno powiedzieć, że nie wciąga. Wręcz zasysa. I choć czyta się również ciężko (o czym za chwilę), to chwila oderwania męczy równie mocno, bo chce się wrócić, już, już, zaraz, natychmiast, żeby dowiedzieć się, jak potoczą się losy bogów.
Fabuła jest naprawdę bardzo ciekawa. Musiałam, z racji tego, że poza czytaniem mam jeszcze rodzinne i towarzyskie życie (pełne różnych obowiązków), przerwać czytanie na kilkanaście godzin. I choć akurat bawiłam się wyśmienicie, spędzając przemiły dzień u znajomych – co jakiś czas wracałam myślami do "Miasta Nieśmiertelnych", a kiedy już przestąpiłam próg domostwa, to nie mogłam się doczekać, by znów otworzyć książkę i kontynuować przerwaną lekturę. 
Bogowie Sonii Wiśniewskiej są niczym ludzie – żądni władzy, chluby, poklasku, szacunku. Niektórzy pragną miłości, bliskości, oddania. Inni marzą jedynie o nieograniczonej wolności i spokoju. Każdy z nich jest inny. Jednak przy dwudziestu postaciach i zaledwie 190 stronicach ciężko było ich wszystkich dokładnie scharakteryzować. Nie ułatwiało sprawy podzielenie ich na kręgi, nadanie im imion na te same litery, ani też fakt, że np. w podziemiach zamieszkuje kilku bogów i właściwie nadal nie bardzo wiem, który opiekował się piekłem, który "tylko" podziemiem, a który ciemnością. To jest największy minus powieści pod względem fabularnym. Powieści naprawdę intrygującej, którą można by spokojnie rozwinąć na kolejne dwieście stron. Pamiętajmy jednak, że "Miasto Nieśmiertelnych" to literacki debiut. Ciekawi mnie, co Autorka jeszcze "spłodzi", ponieważ jej wyobraźnia jest bardzo bogata.
Poznajemy bohaterów tuż przed buntem. Kto i przeciwko komu się buntuje? Otóż istnieją przepowiednie, które mówią, że nie wszyscy bogowie są godni tego miana i nie wszyscy powinni przeżyć. Ostatecznie konflikty będzie trzeba rozwiązać siłą. A na czele bogów z Miasta Nieśmiertelnych musi stanąć jeden Pan Błyskawic. Ten pomysł z przepowiednią i widzeniem przyszłości przez Lerdę jest dużym plusem. Buduje napięcie. Bo z jednej strony wszystko już jest wiadome, wszystko przesądzone, a jednak nikt poza Panem Przyszłości nie wie, jak się ten konflikt zakończy.
Plusy powieści? Fabuła, nowe spojrzenie na mitologię. Ciekawy szkic niektórych bohaterów. Prosty język. Przepowiednia budująca napięcie, wartka akcja i fantastyczna okładka.
Minusy? Zbyt wielu bogów o zbyt podobnych imionach, co utrudnia czytanie. Skład, który jest po prostu fatalny. Chyba jeszcze nigdy nie miałam książki tak źle wydanej pod względem graficznym. Straszliwe interlinie, które powodują ból oczu, źle zaznaczone dialogi, które sprawiają, że nieraz nie ma się pojęcia, kto z kim rozmawia, a kiedy do "akcji" wkracza narrator trzecioosobowy. Masakra! No i niestety 190 stron usianych błędami... literówki, przecinki, myślniki. Koszmar. To duża wina redakcji i korekty, trzeba to przyznać. To ich praca, by takie coś do czytelnika nie trafiało. Nie ukrywajmy jednak tego, że brak przecinków i literówki to jednak błędy popełnione zawsze przez autora. Korektor jest po to, by je poprawić, ale popełnił je autor. A w tym wypadku błędów takich jest bardzo dużo.
Czy polecam? Jeśli nie denerwujecie się na zły skład i łamanie tekstu, jeśli nie przeszkadzają Wam literówki, brak przecinków i ogólny chaos wizualny – jak najbardziej. Jeśli to sprawia Wam problemy, zastanówcie się chwilę. Chociaż... fabularnie powieść jest naprawdę bardzo interesująca i właściwie mogę ją polecić, nie czując przy tym większego dyskomfortu. Pamiętajcie jednak, że ostrzegałam perfekcjonistów. 



Książka przeczytana w ramach projektu: