Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Laboratorium miłości. Tom 2: po ślubie – pod. red. Zbigniewa Kaliszuka

Wydawnictwo: Fronda
Warszawa 2014
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 340
ISBN: 978-83-64095-37-5





Czy na 340 stronach można zmieścić wszystkie rady dotyczące udanego małżeństwa? Nie, nie można. Kiedy jednak zbierze się odpowiednio dużą grupę ludzi, którzy chętnie podzielą się swoimi doświadczeniami, połączy felietony i wywiady, a także we właściwy sposób pogrupuje tematy... można osiągnąć naprawdę wiele. "Laboratorium miłości. Tom 2: po ślubie" jest tego doskonałym przykładem. 
Jako, że nie czytałam tomu pierwszego, który dotyczył okresu narzeczeństwa (wyszedł w grudniu zeszłego roku, czyli dwa i pół roku po moim ślubie), trudno jest mi traktować tę książkę jako kontynuację czegokolwiek. W moim odbiorze jest to więc całościowe spojrzenie na małżeństwo, jego mocne strony, jego problemy i sposoby ich rozwiązywania. 
Czy można "Laboratorium..." nazwać poradnikiem? Chyba na upartego można, choć różni się od większości konkurencyjnych pozycji. Przede wszystkim tym, że poza redaktorem, w projekcie tym wzięło udział wiele osób. Po drugie dlatego, że nie "sprzedaje" nam gotowych scenariuszy, jednoznacznych rozwiązań, najlepszych dróg. Nakłania do rozmawiania ze sobą. Do rozmów, rozmów i raz jeszcze rozmów. Do cierpliwości, miłości, oddania, wierności, zrozumienia, szacunku i... rozmów po raz kolejny. Każdy z nas jest inny i każde małżeństwo jest inne od pozostałych. Jedynie szczere rozmowy pomiędzy kobietą i mężczyzną, ich wzajemne oddanie i miłość są wstanie zbudować filary, na jakich opiera się szczęśliwa rodzina.
Książka podzielona została na osiem części, z czego każda zawiera kilka rozdziałów. Czasami są to wywiady, nieraz krótkie teksty różnych autorów. Wszyscy oni (poza ojcem zakonnym) posiadają rodziny, zajmują się doradztwem małżeńskim, albo są znanymi osobistościami. Tzn. rodziny posiadają wszyscy poza wspomnianym o. Ksawerym. "Rozmowy" dotyczą fundamentów małżeństwa, komunikacji pomiędzy małżonkami oraz, bardzo w obecnych czasach ważnego, zachowania właściwych proporcji pomiędzy rodziną a karierą. Poruszają również zagadnienia związane z kontaktami z rodzicami i teściami małżonków, wierności małżeńskiej i wychowania dzieci. Jest też część traktująca o seksualności i płodności.
Książki nie trzeba czytać w całości, można wybrać pewne fragmenty, którymi się jest zainteresowanym. Przejrzystość wydania bardzo to ułatwia. Polecam jednak zapoznanie się z całością.
W czasie lektury miałam dwie fale uczuć i przemyśleń. Występowały naprzemiennie, w zależności od tematu i podejścia do niego. Po pierwsze – dlaczego nikt wcześniej mi tego nie powiedział, dlaczego dowiaduję się tego dopiero po trzydziestce? Po drugie – dlaczego ta książka nie pojawiła się wcześniej i tak wiele rzezy musiałam nauczyć się na własnych błędach (i jakie prawdziwe są stwierdzenia Autorów – wiem, bo sama to przeżywałam).
"Laboratorium" to poradnik (skoro już się z tym zgodziliśmy) chrześcijański. Jeśli jednak obawiasz się "kościółkowatości", to przestań się bać. Owszem, w częściach poświęconych płodności i seksualności kwestie te są ukazane z perspektywy zdecydowanie katolickiej. Poza tym jednak większość wypowiedzi nie dotyka kwestii wiary, a nawet jeśli, to w bardzo delikatny i subtelny sposób. Przez pierwsze 150 stron o wierze jest może... strona. To informacja dla tych, którzy chcieliby zapoznać się z tematem, ale boją się trochę, że zostaną "zbombardowani" odwoływaniem się do Pisma Świętego (nie, żeby coś w tym było złego, ale wiem, że takie osoby są). 
Książka wywarła na mnie olbrzymie wrażenie i z pewnością będę jeszcze do niej wracać. Na razie jednak przekazuję ją w ręce Męża, niech też poczyta.
Na zakończenie dodam tylko, że redakcja na bardzo wysokim poziomie. Graficznie książka jest wydana bardzo ładnie i pod kątem wizualnym czyta się ją również bardzo dobrze. Podoba mi się również okładka, szczególnie zaś to, że jest taka miła w dotyku...


Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Wydawnictwa Fronda


Książka przeczytana w ramach Wyzwania:

niedziela, 29 czerwca 2014

Jak napisać pracę dyplomową. Poradnik dla humanistów – Umberto Eco

Wydawnictwo: Wyd. Uniwersytetu Warszawskiego
Warszawa 2007
Oprawa: miękka
Liczba stron:272
Przekład (z włoskiego): Grażyna Jurkowlaniec
Tytuł oryginału: Come si fa una tesi di laurea. La meterie umanitiche
ISBN: 978-83-235-0373-6
 
 
 
 
Choć często czytam książki naukowe, rzadko je recenzuję. Po pierwsze dlatego, że nie mam czasu. Po drugie dlatego, że nie wiem, czy to by kogoś interesowało. Po trzecie jeszcze – często jest tak, że czytam wybrane rozdziały podręczników – te, które są mi do czegoś "potrzebne", nie mogę więc ocenić całości wydania. Tym razem jest inaczej. Przeczytałam całość, a tematyka jest na tyle ogólna i ważna dla każdego studenta, że postanowiłam jednak podzielić się z Wami pewnymi spostrzeżeniami.
Umberto Eco dotąd kojarzył mi się zdecydowanie z powieściopisarstwem. Kiedy więc na półce w bibliotece znalazłam jego poradnik dotyczący pisania prac dyplomowych, postanowiłam poznać Eco-naukowca. Dopiero po powrocie do domu zorientowałam się, że książka została napisana ponad 30 lat temu i już w słowie wstępnym W. Tygielski zwraca uwagę na to, że niektóre jej fragmenty mogą się dzisiaj wydawać mniej lub bardziej nieaktualne. Cóż, rzeczywiście parę akapitów delikatnie trąci myszką, jednak uważam, że warto się z tą pozycją zapoznać.
Chyba największym problemem tej książki nie jest to, że Autor napisał ją tak dawno. Przynajmniej dla mnie, jako polskiego odbiorcy, nie mówiącego po włosku, najtrudniejsze było to "przekopanie się" przez włoskie zagadnienia. Trochę inny system studiowania (zarówno ze względu na kraj, jak i czasy), trochę inne nazewnictwo, mnóstwo nieznanych mi włoskich autorów i tytułów. Kiedy jednak do tego przywykłam, okazało się, że książkę czyta się właściwie bardzo dobrze i płynnie. 
Eco prowadzi nas przez cały proces pisania pracy. Od chwili podjęcia decyzji o tym, jakim kierunkiem zajmie się młody adept naukowy, po ostateczną edycję, czy też w naszym rozumieniu, redakcję tekstu. Oczywiście wspomina o pisaniu na maszynie (choć zadziwiło mnie, że już w latach 70. we Włoszech biblioteki posiadały system kartotek komputerowych połączonych przez sieć), o robieniu fiszek bibliograficznych i noszeniu ich w specjalnie do tego przygotowanym pudełeczku, a w końcu o problemie wstawiania dodatkowych przypisów, kiedy to "pada" nam cała numeracja kolejnych pozycji. Niektóre z tych uwag nie mają już dzisiaj większego znaczenia. Choć, czy naprawdę? A gdyby tak padła sieć? Gdyby tak jakiś impuls elektromagnetyczny rozprzestrzenił się na całym świecie i musielibyśmy wrócić do pisania ręcznego, czy na maszynie, przesiadywania godzinami w bibliotekach i notowania na karteczkach? Nawet jeśli to się nigdy nie zdarzy – wiele z tych uwag można po prostu trochę uwspółcześnić i dojrzeć, jak wielkie maja znaczenie. Sama często robię fiszki. Czasem na kartkach, czasem na tablecie. Bo przecież nie chodzi o to, że to muszą być kartoniki w pudełeczku. To mogą być pliki na dysku. Rzecz w tym, by się nauczyć, jakie dane należy przechowywać.
Jestem osobą, która skończyła studia wówczas, gdy książka została wydana. Ciekawe, że wówczas na nią nie natrafiłam. Obroniłam dwie prace, które napisałam samodzielnie i choć już oficjalnie nie studiuję, nadal się kształcę i sporo piszę. Mam dość duże doświadczenie w zdobywaniu informacji. Nieskromnie? Trudno, raz będę nieskromna. Rzecz w tym, że Eco chciał napisać poradnik dla osób, które nigdy wcześniej żadnej pracy naukowej nie pisały. Wielokrotnie to podkreśla. Miałam jednak wrażenie, że wymagania, które stawia osobie piszącej pracę licencjacką czy magisterską są bardzo wysokie. W jednym momencie rzeczywiście tłumaczy wszystko tak, jakby zwracał się do studenta drugiego, czy trzeciego roku studiów, w innym natomiast – jakby jego odbiorcą był doktorant.
W książce znajduje się trochę tabel, jednak odnoszą się one właśnie do tych najmniej aktualnych zagadnień. Minusem dla niektórych może być to, że rozdziały są długie, a najważniejsze zagadnienia nie są w żaden sposób podkreślone. Całość stanowi swego rodzaju opowieść o pisaniu pracy dyplomowej. Raczej nie polecam tej pozycji jako pierwszej. Jeśli jednak już czytaliście coś o pisaniu prac, zapoznaliście się z wymogami swojej uczelni i promotora, uczęszczaliście na seminarium i oglądaliście inne prace dyplomowe – książka ta jest ciekawa i może Wam coś podpowiedzieć. Ja wkleiłam do niej kilka kolorowych karteczek, które zawsze oznaczają jakieś ciekawostki. 
Wydanie jest bardzo dobrze przygotowane i nie mam do niego żadnych zastrzeżeń. Ma bardzo poręczny format, taki w sam raz dla studentów podróżujących komunikacją miejską i chcących się kształcić nawet w takich warunkach.
 
 
 
 
 
 
 

czwartek, 26 czerwca 2014

Życie codzienne w Tbilisi – Dorota Parzymies

Wydawnictwo: Wydawnictwo Akademickie Dialog
Warszawa 2004
Oprawa: miękka
Liczba stron: 171 (plus 16 stron fotografii)
ISBN: 978-83-88938-53-5
 







Dorota Parzymies jest prawdziwą fascynatką. Zakochała się w Gruzji i tą miłością dzieli się z nami. W swojej książce nie pominęła chyba żadnego aspektu dotyczącego stolicy tego niesamowitego państwa. Począwszy od historii i położenia geograficznego, prowadzi nas uliczkami Tbilisi, opowiadając o jego kulturze, nauce, zamieszkującej je ludności. Nie zapomina o licznych i ważnych mniejszościach narodowych, językach, które można usłyszeć na ulicach stolicy, straganach pełnych przypraw, kolorowych sosów i świeżych owoców. Oprowadza nas po teatrach, restauracjach i świątyniach. A tych ostatnich jest tu wiele, bo Tbilisi to prawdziwy kociołek, w którym pożywna zupa smakuje zarówno katolikom, prawosławnym, Żydom, muzułmanom, a nawet wyznawcom starożytnego zoroastryzmu. Parzymies nie zapomina jednak i o ciężkich tematach: ciągłych przerwach w dostawie prądu, bezrobociu, ogólnemu załamaniu po rozpadzie ZSRR i wojnie domowej. Przedstawia tradycyjny model rodziny, który nadal jeszcze walczy z zachodnią modą, choć już coraz częściej przynajmniej w pewnej mierze ustosunkowuje się do niej mniej negatywnie.
Autorka snuje swoje opowieści, dokonując dogłębnej analizy społeczno-kulturalnej. Z każdego jej zdania bije miłość to tbilisańczyków – ludzi gościnnych i otwartych, którzy jednak bardzo przywiązani są do tradycji, a gdy chodzi o ich kraj – walczą do ostatniej kropli krwi.
Dotąd Gruzja kojarzyła mi się z gruzińską herbatą i to nie dlatego, że w jednej z piosenek słowa mówią o herbacianych polach Batumi. Z czym jeszcze? Z dziwnym alfabetem, który nie jest podobny chyba do żadnego innego. I z dudukiem – instrumentem pochodzącym z graniczącej z Gruzją Armenii. Dzisiaj Gruzja jawi mi się jako fascynujące miejsce, które koniecznie chciałabym zobaczyć.
W niektórych momentach lektury byłam w olbrzymim szoku. Zarówno pozytywnym, jak i negatywnym. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, że życie w stolicy, bądź co bądź europejskiego państwa, może być tak ciężkie i to dla zdecydowanej większości mieszkańców. 
Biorę oczywiście pod uwagę, że książka została wydana dziesięć lat temu, a więc z pewnością dokonało się wiele zmian, również w Tbilisi. Część na lepsze, część być może na gorsze. Choć pamiętać należy, że lepsze dla jednego, niekoniecznie musi oznaczać to samo dla pozostałych. W każdym razie ta dekada nie mogła przejść bez echa i pozostaje jedynie mieć nadzieję, że tbilisańczycy są obecnie szczęśliwsi niż w okresie, o którym pisała Autorka.
Książka jest świetnym przewodnikiem nie tylko po stolicy Gruzji, ale i po całym tym niezwykłym kraju. Właściwie – nie po kraju, a po kulturze. Bogatej, urozmaiconej, łączącej Europę i Orient, kulturze pełnej tolerancji,w której od wieków współistnieją w pokoju różne ludy. Kiedy uda mi się przekonać mojego Męża, że powinniśmy odwiedzić Gruzję – "Życie codzienne w Tbilisi" z pewnością trafi również w Jego ręce, a i ja bez wątpienia wrócę do tej pasjonującej lektury.
Jedyne zastrzeżenie, jakie mam do tej pozycji to fotografie. Choć właściwie nie wiem, czy tak je można nazywać. Są naprawdę kiepskiej, by nie powiedzieć, że beznadziejnej, jakości. W ogóle nie widzę większego sensu zamieszczania fotografii czarno-białych, a z pewnością już nie w sytuacji, gdy są tak kiepsko dobrane i przede wszystkim, fatalnie... skserowane? Nie wiem, w każdym razie jest to jedyny minus "Życia codziennego...", tyle, że zważywszy na liczbę zdjęć – dość mocno wpływający na całe wydanie (swoją drogą redaktorsko bardzo dobre).






Książkę przeczytałam dzięki życzliwości Firmy drukarskiej Sowa – druk na życzenie
 http://www.sowadruk.pl/

Sześćdziesiąty pierwszy – Wiesław Kępiński

Wydawnictwo: Czytelnik
Warszawa 2006
Oprawa: miękka
Liczba stron:101
ISBN: 978-83-07-03081-4






Sześćdziesiąty pierwszy... Rozstrzelano sześćdziesięciu. 5 sierpnia 1944 roku na Woli. On, cudem, uszedł z życiem. Jeden, jedyny (choć później okazało się, że jeszcze był ktoś)...
Dla mnie 5 sierpnia kojarzy się z poznaniem mojego Męża, a także z zaręczynami. Poznaliśmy się równo sześćdziesiąt lat po tamtym tragicznym dniu, kiedy mały Wiesiu z Woli stracił najbliższych. Dla mnie ta data kojarzy się ze szczęściem, dla Wiesława Kępińskiego na zawsze pozostanie wspomnieniem tamtej tragedii, choć również... początku nowego życia. Bo bez wątpienia dostał drugą szansę i dobrze ją wykorzystał, choć nie obyło się bez wielkiej pomocy ze strony osób trzecich.
Książka nie zaczyna się jednak od roku 1944, ale od opowieści o przedwojennej Woli, na której zamieszkiwali państwo Kępińscy. Niewiele tych najwcześniejszych wspomnień, bo przecież Autor był zaledwie siedmioletnim podlotkiem, gdy Niemcy zaatakowały Polskę. Choć rozdział jest krótki, czytelnik bardzo wczuwa się w tę opowieść. 
U Kępińskich nigdy się nie przelewało, a czasy okupacyjne zmusiły ich do jeszcze większego zaciśnięcia pasa. Jednak rodzina radziła sobie, mogła też polegać na sąsiadach, z którymi zawsze żyła w zgodzie. Starsze rodzeństwo małego Wiesia założyło własne rodziny, a on biegał po podwórkach i zajmował się najmłodszym braciszkiem. Życie w okupowanej Warszawie było ciężkie, ale wzajemna miłość, życzliwość i pomoc pozwalały je przetrwać. Aż nadszedł tamten dzień. Piąty dzień powstania... dzień, w którym dla Wiesia skończył się stary świat.
Życie miało jednak swój plan względem chłopca. Tułaczka zakończyła się w lutym 1947 roku. Wiesio razem ze starszą siostrą dotarł na Stawisko. Dzięki interwencji redaktor "Ekspresu Wieczornego", pani Karoliny Beylin, znaleźli się ludzie, którzy postanowili przyjąć go do swego domu, traktować jak syna, kochać, wychowywać i łożyć na jego wykształcenie. Tymi ludźmi okazali się Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie.
Życie na Stawisku okazało się diametralnie różne od tego, które chłopiec poznał do tej pory. Choć początkowo trudno było mu się przyzwyczaić, okazał się nad wyraz dobrze wychowany, elokwentny i ambitny, a przy tym wszystkim z wdzięcznością odpłacał się za okazane mu dobro. Stał się częścią rodziny, dzięki której zaznał nie tylko wiele miłości, ale miał również okazję poznać wiele wybitnych osobistości.
Autor przez czterdzieści lat pracował w Telewizji Polskiej i w swym długim życiu przyszło mu spotkać się z wieloma ludźmi sławnymi. Sam jednak w duszy pozostał małym Wiesiem z Woli. Takie miałam przynajmniej wrażenie, kiedy czytałam książkę. Historia jest bardzo wzruszająca i dotyka do głębi. Dodatkowo opatrzona jest fotografiami, nielicznymi z okresu przed zamieszkaniem na Stawisku, bo zdjęcia rodzinne się właściwie nie zachowały. Ściska za gardło opowieść o "okrywaniu" osoby matki i uświadamia, jak wiele dzieci w czasie wojny straciło nie tylko opiekę rodziców i ich miłość, ale również tożsamość, ponieważ za mali byli, by o rodzicach wiedzieć coś więcej ponad to, że byli. Nie dane im było poznać ani matki, ani ojca, a później... później było już za późno.
Naprawdę polecam Wam tę niedługą książkę, będącą wzruszającym świadectwem osoby, która przeżyła własną śmierć.
Gwoli dokładności dodam jedynie, że co do wydania nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Sukienka ze spadochronu – Monika Białkowska

Wydawnictwo: Hajdasz Production
Poznań 2013
Oprawa: miękka
Liczba stron: 277
ISBN: 978-83-936140-4-2
 
 
 
 
 
Filip jest typowym mieszczuchem. Lubi Warszawę, w której mieszka. Nie dlatego, że jest piękna, nie dlatego, że ma swoje tajemnice. Dlatego, że jest dużą metropolią, w której można robić karierę. Na tym mu właśnie zależy. na karierze reportera. Pracuje w gazecie, dostaje całkiem dobrą wierszówkę, żyje sobie w dobrych, cieplarnianych warunkach. Jest młody, przystojny, kobiety się nim interesują. Raz po raz z jakąś się spotka, czasami któraś zostawi w jego mieszaniu szczoteczkę do zębów... Żadnych stałych związków, po co się wiązać, gdy można po prostu żyć i robić karierę. Przyjazd do Mogilna zdaje się więc nie tyle okazją, co karą za jakieś przewinienia, grzechy, czy cokolwiek, z czego do końca nie zdaje sobie sprawy. W każdym razie z pewnością nie napisze o tym zadupiu trzech fantastycznych tekstów, które pozwolą mu wygrać konkurs reporterski. 
Pada. Szaro, buro. Oskubane kamienice, beznadziejny dworzec kolejowy, ludzie, którzy nie chcą rozmawiać z dziennikarzem ze stolicy. Klapa jednym słowem. Już by wrócił do domu, ale skoro chcą mu opłacać wikt i opierunek przez dwa tygodnie, to przynajmniej odpocznie. Szkoda tylko, że się wynudzi. I wtedy właśnie spotyka ją. Alicję...
Alicja wyszywa makatki. Jakby się urwała z czasów Polski sanacyjnej, czy jeszcze wcześniejszej. Makatki w XXI wieku? Na dodatek w ogóle nie zwraca uwagi na starania Filipa, na jego wielkomiejski podryw. Ba, nawet dotknąć się nie daję! Jest w niej jednak coś, co go przyciąga. Może to właśnie ta niedostępność? 
Zawierają zakład. O co? O to, że ona przekona go, iż Mogilno wcale nie jest nudnym miastem. On będzie codziennie wymyślał hasło, a ona, niczym Szeherezada z "Baśni 1001 nocy", będzie snuła opowieści. Kto zwycięży będzie miał prawo do jednego życzenia. Życzenie Filipa znamy – chce Alicję. Co się stanie, jeśli ona zwycięży?
Rozpoczynamy niesamowitą i jedyną w swoim rodzaju podróż w czasie. W ustach Alicji Mogilno staje się żywe nawet wtedy, gdy przed naszymi oczami stają bracia zakonni z czasów władania króla Jagiełły. Dokładnie – stają nam przed oczami jako żywi. Niezależnie, czy opowieść Alicji dotyczy czasów okupacji niemieckiej, czy średniowiecza, stajemy się niemymi świadkami wszystkich tych wydarzeń. Alicja zaś potrafi opowiedzieć właściwie o wszystkim i przy okazji cały czas wyszywać. Najrzadziej i najmniej chętnie opowiada o sobie, co Filipa trochę irytuje. Chciałby dowiedzieć się czegoś o tej niezwykłej dziewczynie, która całkowicie go urzekła. Tymczasem popełnia błąd za błędem, robiąc z siebie całkowitego idiotę, a nawet pośmiewisko mieszkańców Mogilna. Alicja jednak nie reaguje. Zakład to zakład. Założyła się o konkretne działanie i jest bardzo stanowcza i konsekwentna. Wszak nie umawiała się na zakochanie, ani randkowanie. Snuje więc swoje opowieści o świniach, łabędziach i tańcu. O lodach, szpadlu i prawdziwej miłości. A my, czytelnicy, wciąż czekamy, z wypiekami na policzkach, na historię o sukience zrobionej ze spadochronu. Doczekamy się, choć z pewnością nie tego się spodziewaliśmy.
Alicja zaskakuje nie tylko Filipa, ale i czytelników. Rzeczywiście jest jak Szeherezada, choć nie ratuje swego życia, a... pamięć o Mogilnie. Miłość do miasta, szacunek do jego historii. Ocala też Filipa, który niespodziewanie zaczyna dostrzegać uroki tego niezwykłego miasta, którego centrum stanowi jezioro, a rynek jest gdzieś na poboczach. I przyznać trzeba, że aż chce się wsiąść do pociągu i pojechać. Pojechać i zobaczyć Mogilno, najlepiej takie, jakim widzi go Alicja.
Autorka pisze pięknie, jakby rzeczywiście snuła opowieści przy jakichś przepysznych pierogach i szarlotce, dziergając makatkę z napisem "Dobra żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi". Jednocześnie przypomina nam o pięknie lokalnej gwary i przywiązaniu do niej. O lokalnym patriotyzmie. Na stronicach powieści wielkopolanie znajdą wiele słów, które być może nadal używane są w ich domach, albo które zasłyszeli kiedyś od swych dziadków. Dla mnie była to bardzo sentymentalna podróż językowa.
Książka zachwyca w każdym aspekcie. Językowo, fabularnie, wydawniczo. Jest prawdziwą perełką. 




 
 
 

sobota, 21 czerwca 2014

Smaki życia – Stacey Ballis

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Warszawa 2012
Oprawa: miękka
Liczba stron: 335
Przekład (z angielskiego) Agnieszka Myśliwy
Tytuł oryginału: Good enough to eat
ISBN: 978-83-7839-374-0







Forest Gump twierdził, że życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiemy, na co trafimy. Idealnie pasuje to do Melanie, głównej bohaterki "Smaków życia". Właściwie miała wszystko – świetną pracę jako prawniczka, dobre wykształcenie, piękny dom. Męża, który ją kochał, uwielbiał i któremu zupełnie nie przeszkadzało, że ma za żonę grubaskę. Tak, prawdziwie grubą kobietę. Postanowiła jednak schudnąć. Wzięła się za siebie, zmieniła dietę, tryb życia, a w końcu pracę. Rzuciła intratne stanowisko i założyła własny bar ze zdrową żywnością. Wszystko wyglądało cudownie. Aż pewnego dnia jej mąż oznajmił, że ma inną i to koniec. Trach, ciach i po wszystkim. Dziesięć lat życia... Najgorszego dowiedziała się trochę później. Otóż jej wspaniały Andrew nie odszedł do jakiejś tam innej. Jego ukochaną okazała się była szefowa Mel, na dodatek jeszcze grubsza od niej. Po prostu Andrew uwielbia tłuszczyk na... swoich kobietach. I jak tu nie przestać wierzyć w szczęście, jak tu być dumnym ze swych osiągnięć? I jak do tego wszystkiego utrzymać dopiero co rozpoczęty biznes, który ma się teraz stać jedynym źródłem dochodu? Melanie staje na rozstajach dróg i przyjdzie jej podjąć wiele ciężkich decyzji. Być może jest jednak światełko w tunelu, być może znajdzie czekoladkę, która jej zasmakuje, a jednocześnie nie spowoduje efektu jo-jo.
Ballis opowiada nam o kobiecie, której udało się osiągnąć to, co dla wielu "grubasek" jest po prostu niemożliwe. Bo nie chodzi przecież tylko o to, by schudnąć, ale by utrzymać wagę i nadal czerpać radość z życia i... jedzenia. Akurat wiem, co piszę, bo sama borykałam się z tym problemem. Nie na takim tragicznym poziomie, jak Mel, ale jednak. Historia, którą czytamy nie jest jednak specjalnie zawikłana. Można by powiedzieć, że to dobre weekendowe czytadło z momentami, które są rzeczywiście świetne literacko. Momentami. Bo autorka potrafi zbudować ciekawe sceny, trzymać w napięciu i właściwie niewiele pisząc o jedzeniu sprawić, by czytelnikowi ciekła ślinka. Niestety sceny takie pojawiają się tylko od czasu do czasu, a pomiędzy nimi jest po prostu zwykłe czytadło. Czy to źle? Nie, ja się niczego więcej nie spodziewałam. Potrzebowałam miłej lektury, która oderwie mnie na chwilę od ciężkiej pracy, pozwoli nakarmić wyobraźnię i tyle. Czy nakarmiłam? Tak, choć specjalna uczta to nie była. Miałam nadzieję na jakieś nowe, fantastyczne przepisy, które zagoszczą w mojej kuchni, ale niestety niczego takiego nie znalazłam. Niby z tyłu książki jest około 30 stron z przepisami, ale żaden mi nie przypadł do gustu. Są zbyt amerykańskie, mimo tego, że niby mają być zdrowe, wydają mi się strasznie sztuczne. Moja kuchnia jest bardziej naturalna i zapewne zdrowsza. Szkoda, ale bywa. Z pewnością nie jest to Marlena de Blasi.
A sama historia? Jest ciekawa, choć może nie wciągająca. Postaci przypadły mi do gustu. Szczególnie nieco szalona Nadia i równie interesujący Kai. Nathan też miał swoje chwile. Chyba tak naprawdę najsłabiej wypadła główna bohaterka, która mimo swoich czterdziestu lat była straszliwie naiwna, choć trzeba jej przyznać, że też i zaradna życiowo. Z Melanie najbardziej lubiłam... jej wpisy dotyczące dzieciństwa i jedzenia, które pamięta z pierwszych lat swego życia. Te anegdotki, które rozpoczynały każdy rozdział były naprawdę świetne.
Książka ma prześliczną okładkę, która to właśnie zachęciła mnie do tego, by po powieść w ogóle sięgnąć. Poza tym trzeba przyznać, że korekta i redakcja również spisały się na medal. Szkoda jedynie, że książka nie pachnie barem Melanie.
Czy polecam? Owszem – jako przyjemne czytadło na weekend czy też wakacje. Nie spodziewajcie się tam wielkiej filozofii i ukrytego drugiego dna, chociaż trzeba powieści oddać, że miewa naprawdę wyśmienite fragmenty.



Książka przeczytana w ramach Wyzwania

Pobojowisko – Michael Crummey

Wydawnictwo: Wiatr od morza
Gdańsk 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 402
Przekład (z angielskiego) Michał Alenowicz
Tytuł oryginału: The Wreckage
ISBN: 978-83-936653-5-8







Snując fascynującą historię wyklętej miłości, Crummey tka misterną sieć powiązań między pozornie nieistotnymi szczegółami, czyniąc zaś wydarzenia II wojny światowej na Pacyfiku jedną z osi fabuły, niezwykle przenikliwie zwraca uwagę na kwestię osobistej odpowiedzialności człowieka za otaczające zło.
Tymi między innymi słowami zachęca nas do lektury tekst na tylnej okładce. Ile jest w nim prawdy, a ile przesady? Okazuje się, że idealnie odpowiada temu, co znajdujemy wewnątrz książki. To 402 strony literatury najwyższych lotów, przeplatających się: miłości, nienawiści, tęsknoty... Konflikt dwóch wyznań, wielka wojna na Pacyfiku, dwoje młodych ludzi, którzy poznają pierwsze smaki miłości. I Nowa Funlandia ze wszystkimi swoimi urokami i ciemnymi stronami. Sieci zostają zarzucone nie tylko na ryby, ale i na czytelnika, a z nich bardzo, bardzo ciężko się wyplątać. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że udało mi się to dopiero w okolicy trzeciej nad ranem, gdy oczy już wyleciały na orbitę, łzawiły, bolały, ręce odpadały, plecy dopominały się łóżka, a ja... ja ciągle tkwiłam wewnątrz historii i po prostu nie mogłam się oderwać. Jeszcze chwilę, jeszcze jedną stronę, jeszcze do końca rozdziału, albo części, albo... właściwie już tak niewiele zostało do końca...
Historia wyklętej miłości... Zero banałów, to nie jest romans dla młodzieży, żaden "Zmierzch", czy coś w tym stylu. Miłość w "Pobojowisku" jest po prostu inna. Prawdziwsza, bardziej życiowa i... tragiczna. Naprawdę tragiczna, nie melodramatyczna, ale skażona przez wojnę, przez niedomówienia, przez ludzkie wybory. Trudna i bolesna.
Wojna zaś stanowi coś znacznie więcej niż tylko tło wydarzeń. Jest powodem... Czego? Zmian w ludzkiej psychice, pozostających na wiele dekad ran, które się nie goją. Ludzkiej rozłąki, straty, poczucia bezsensu. Czasami zaś nadziei. Nadziei na lepsze jutro, które wcale nie musi przyjść. Wojnę na Pacyfiku w "Pobojowisku" można niemalże nazwać bohaterem, bo bez niej ta historia nie miałaby sensu. Bez niej zarówno Sadie, jak i Wish na zawsze być może zostaliby tymi zakochanymi w sobie dzieciakami nie wiedzącymi, czym naprawdę jest życie...
Dzieli ich właściwie wszystko.  Najważniejsze jest jednak to, że on jest katolikiem, a ona protestantką. Ludzie z Cove, w któym mieszka Sadie, mogliby wiele wybaczyć potencjalnemu kandydatowi, ale nie to, że jest papistą. Przejmować się sąsiadami? To nie w stylu Sadie. Z tym, że w rodzinnym domu też nie jest łatwo, bo rodzice zdecydowanie nie akceptują Wisha. Szczególnie jej matka. Sadie będzie musiała podjąć niejedną ciężką decyzję. Wish natomiast wyruszy na wojnę, by poznać jej gorzko-słony smak, a na swej drodze napotka Noburo Nishino, który całkowicie odmieni jego spojrzenie na absolutnie wszystko.
Bo to, co najważniejsze nie wydarzyło się w Cove, ani nawet w stolicy Nowej Fundalndii, St. John, ale w obozie Nagasaki #14. To tam trafiali jeńcy wojenni, których pojmali Japończycy. I tam Wish zrozumiał, czym są nienawiść i zaślepienie. Czym jest podłość i czym naprawdę jest cierpienie, śmierć, a także... kompletna znieczulica.
Crummey zaplątuje swoje sieci, a czytelnik stara się je rozplątać w czasie lektury. Łapią się w nie, niczym płotki, szczegóły i szczególiki, które na pozór są mało istotne, które zdają się po prostu być tłem, dodatkiem, podkolorowaniem opowiadanej historii. Nagle jednak, kiedy najmniej się tego spodziewamy, odkrywamy, że taki szczegół właśnie zaważył na życiu wielu bohaterów. Jedna decyzja, jedno słowo czasami, a przecież wiadomo nie od dziś, że słowa potrafią ranić bardziej niż obosieczny miecz.
Poznajemy wydarzenia z trzech perspektyw – Sadie, Wisha i Noburo. Każda z tych opowieści jest inna i każda całkowicie wciąga. Nie potrafię powiedzieć, która wstrząsnęła mną najbardziej. Każda na swój sposób odcisnęła swoje piętno i bez którejkolwiek z nich pozostałe nie miałyby sensu.
Powieść napisana jest pięknym językiem i tylko ze trzy, czy cztery razy czułam się dziwnie, kiedy nagle pośród tych ślicznie utkanych zdań pojawiały się wulgaryzmy. Nie mam, ogólnie rzecz biorąc, nic przeciwko takim wtrąceniom, kiedy są zasadne. Tu akurat nie widziałam żadnego uzasadnienia, by je użyć. I to zdecydowanie jedyny minus tej powieści.
Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało – możecie liczyć na naprawdę kawał świetnej wydawniczej roboty. Choć otrzymałam egzemplarz recenzencki, przed ostateczną korektą – szukanie błędów mogłoby się zakończyć prawdziwym załamaniem poszukującego. Na całe cztery setki stron znalazłam zaledwie dwie literówki i jestem niemal pewna, że zostały one usunięte, zanim książka trafiła (zaledwie przed miesiącem) na księgarskie półki.
Polecam z całego serca.








Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Wiatr od morza


piątek, 13 czerwca 2014

Konklawe – Roberto Pazzi

Wydawnictwo: W.A.B.
Warszawa 2013
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron:276
Przekład (z włoskiego) Alina Pawłowska-Zampino
Tytuł oryginału: Conclave
ISBN: 978-83-74-858-5
 
 
 
 
 
 
Jak można wyczytać z copyrightów, "Konklawe" powstało (a przynajmniej zostało wydane) w 2001. Polskiego wydania doczekało się w 2007 roku. W 2013 wydano je powtórnie. Tak, 2013 był dla Kościoła rokiem dziwnym, być może przełomowym, na pewno innym. ogłoszenie przez papieża Benedykta XVI, że ustępuje z urzędu spowodowało wiele zamieszania. A kto wiedział, jak to wykorzystać i na tym zamieszaniu zarobić – korzystał. Tym samym "Konklawe" doczekało się II wydania w Polsce i to właśnie ta książka trafiła w moje ręce (choć przypadkowo i z rocznym opóźnieniem).
Zaczynając lekturę, oczekiwałam po niej zupełnie czegoś innego. Choć czy rzeczywiście "zupełnie"? Nie wiem. Właściwie krótkie recenzje umieszczone na skrzydełkach nie powinny dawać mi złudzeń, powinnam się czegoś obawiać, a jednak podeszłam do nich z dystansem. Jakoś nie ogarniałam połączenia Kościół i śmieszność. Co z tego wyszło?
Tak, dostałam coś innego, niż się spodziewałam. Nie mogę jednak powiedzieć, że żałuję. To "coś" było swego rodzaju świeżością, a jednocześnie pokazało mi, że nawet o Watykanie można myśleć w trochę innych kategoriach, niż myślałam dotychczas, że można go postrzegać przez okulary w jakimś innym kolorze, niż biel i purpura (czy biel i żółć). A że raczej jestem tradycjonalistką – to Autorowi pozostaję wdzięczna za otwarcie mi oczu.
Roberto Pazzi "łączy w swej powieści bystre obserwacje watykańskiej rzeczywistości i specyfiki naszych czasów z elementami fantazji. Do sfery fantastycznej należą między innymi liczne opisy procedur konklawe, które obecnie, od pontyfikatu Jana Pawła II, wyglądają inaczej, niż to opisuje". 
Na początku powieści poznajemy Ettora Malvezziego. Jest kardynałem Turynu, choć od niedawna i właśnie – razem z nami – zaczyna poznawać kulisy konklawe. Można od razu stwierdzić, że jest prawdziwym człowiekiem z krwi i kości. Ma swoje wątpliwości, nawet jego wiara czasami wystawiana jest na próbę. Czy zostanie nowym papieżem? Początkowo byłam przekonana, że tak, skoro to z jego punktu widzenia poznajemy konklawe. Później jednak okazało się, że pałeczka narracji przekazana zostaje także innym purpuratom, m.in. kamerlingowi. I zaczynamy mieć wątpliwości, bo może jednak nie Ettore, może kardynał z Afryki, albo z Ameryki Południowej, a może egzorcysta, albo... Kandydatur pada wiele, tworzą się liczne stronnictwa, konklawe trwa i trwa. Początkowo świat jest ciekawy, ale jego cierpliwość też ma swe granice. Bo ileż można czekać na nowego papieża? Tydzień, dwa, miesiąc? Ale ponad trzy miesiące...
Żeby jeszcze konklawe przebiegało w miarę spokojnie. A tu nagle pojawia się plaga szczurów, za chwilę bezcenne freski w Kaplicy Sykstyńskiej giną, zasłonięte całymi chmarami skorpionów... Kardynałowie zaczynają tracić zmysły, niektórzy próbują ucieczki, nie mogąc znieść zbyt długiego zamknięcia, inni umierają... Początkowo było ich 127. Ilu wybierze nowego następcę świętego Piotra?
Zły atakuje z każdej strony, a Duch Święty, zdaje się, opuścił kardynałów. A może to nie wina Ducha Świętego, ale tego, że purpuraci nie potrafią dostrzec Jego znaków. Jakże często przecież i na co dzień łatwiej nam zobaczyć zło, niż dostrzec dobro...
Szalone tańce, magiczne zniknięcia, wizje i... zakulisowe rozmowy w łaźni tureckiej. Do tego wszystkiego nietuzinkowi bohaterowie i wiele pytań. Również do nas, czytelników. Pazzi bowiem zmusza nas non stop do zastanowienia się nad kondycją Kościoła, nad jego rolą, nad znaczeniem i miejscem w dzisiejszym świecie. Bo choć nie wiemy dokładnie, kiedy rozgrywa się akcja, to jest to powieść współczesna. Istnieje Internet, są telefony komórkowe. Prawdopodobnie jest początek XXI wieku. Można się tego domyśleć z adnotacji dotyczących papieża, który umarł (po wieloletnim pontyfikacie, bardzo kochany, nowoczesny – wypisz-wymaluj Jan Paweł II). I ta współczesność jest tu niezmiernie ważna.
Autor w rewelacyjny sposób bawi się konwencją, czasami tworzy wręcz kuriozalnie śmieszne sytuacje,np.  łączy religię chrześcijańską z afrykańską magią plemienną, a wszystko to po to, by zadać jedno podstawowe pytanie: dokąd zmierza Kościół XXI wieku? Wynik tego zabiegu jest wstrząsający. 
Wydanie jest fantastyczne. Nie znalazłam żadnych błędów, okładka robi bardzo pozytywne wrażenie. Właśnie, okładka...Czy zdjęcie na niej przedstawia papieża Benedykta XVI, czy to jedynie moje zwidy?
  



Książka przeczytana w ramach Wyzwania



środa, 11 czerwca 2014

Nell 2 – Anna Rybkowska

Wydawnictwo: RW2010
Poznań 2014
Część I trylogii, tom drugi
Ebook, format epub
Liczba stron: 257
ISBN: 978-83-7949-082-0


Uwaga, uwaga! Dla tych, którzy nie czytali pierwszego tomu – będą spoilery, więc odpuśćcie, zanim nie skończycie jego lektury.
Natalia uległa żądzom... W każdym razie uległa Barlowowi. Czy to tylko jednorazowy skok w bok? Chyba nie ma się co oszukiwać, w końcu wiemy, że przed nami cała książka, a po niej jeszcze kolejne dwie części. Nie jest łatwo żyć w Poznaniu, w domu pełnym dzieci, ze spokojnym, kochającym mężem i jednocześnie romansować potajemnie ze znanym na całym świecie gwiazdorem muzyki, który na domiar złego mieszka w Anglii. Któreś z kochanków będzie musiało się przenieść, albo... romans się nie rozwinie... Czy Natalia odważy się zrobić ten krok i zostawić za sobą "przeszłość"? Czy będzie umiała odnaleźć się w świecie pełnym gwiazd i gwiazdeczek showbiznesu i zapomnieć o ukochanych dzieciach? A jeśli tak, jak się to odbije na całej rodzinie?
Drugi tom "Nell" jest jeszcze ciekawszy od pierwszego. Choć muszę przyznać, że postać Natalii stała się naprawdę denerwująca i czasami doprowadzała mnie do furii. Może nawet rzuciłabym czasem ze złości książką w jakiś kąt, ale szkoda mi było tabletu, na którym czytałam powieść. Dlaczego reagowałam aż tak emocjonalnie? Prawdopodobnie dlatego, że Natalia jest postacią bliską – pochodzi z Poznania (jak ja), jest zwyczajną kobieta, matką, żoną, koleżanką, córką. Wszystko to wydaje sie takie normalne, jej życie mogłoby się rzeczywiście toczyć na sąsiedniej ulicy, mogłybyśmy spotykać się na zakupach w Browarze. I nagle wszystko to postanawia zostawić dla niego... Tego szalonego, nienormalnego, rozemocjonowanego piosenkarza na szczytach sławy, tego pijącego, ćpającego dupka, który myśli tylko o tym, że jej pragnie, a nie zastanawia się, że rozwala całe jej życie, że dzieciom odbiera matkę, że być może na zawsze już zamyka jej drzwi do powrotu... A ona, wcale niemądrzejsza, mimo że wiele razy on ją upokarza i traktuje przedmiotowo – wciąż nabiera się na te jego dziecięce, błękitne, błagające oczy i szeptane do uszka wyznania dozgonnej miłości. Głupia idiotka! 
A jednak od lektury nie sposób się oderwać. Wciąż zadając sobie pytanie, czy Natalia się opamięta, czyta się dalej i czeka na jej kolejne decyzje. Czy pogrąży się mocniej? Czy rzeczywiście postawi na swoim własnym szczęściu i poświęci rodzinę? Czy w ogóle można budować szczęście na takich kruchych podstawach, mając świadomość, że skrzywdziło się w ten sposób ukochane osoby? Wiele moralnych pytań, wiele rozterek, które towarzyszą tak Natalii, jak i czytelnikowi. Jedynie Wiliam potrafi ich uniknąć. On wie swoje – Natalia należy do niego, a on do niej. Nikt i nic tego nie zmieni...
Tym razem Autorka częstowała nas znacznie mniejszą ilością tekstów piosenek i chwała jej za to. Te kilka, które się pojawiły, jakoś przetrwałam. To jest chyba najsłabsza strona powieści. Autorka nie poradziła sobie z tymi wierszami i piosenkami, być może dlatego, że w oryginale powinny być one angielskie (skoro autorem jest Wiliam). Nie wiem, w każdym razie zdecydowanie jestem im przeciwna.
Redakcja spisała się wyśmienicie i zasługuje na złoty medal. Wszyscy powinni z taką dbałością wydawać swoje książki. Wówczas czytanie zawsze byłoby czystą przyjemnością.
Jedyny minus, jaki odnajduję w drugim tomie "Nell" to okładka. Liczyłam, że będzie inna, niż do pierwszego tomu. Nie dlatego, że jakoś specjalnie mi się nie podoba, ale dlatego, że wówczas tworzyłaby nową jakość – jak tekst.
 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Latarnik – Karol Kłos

Wydawnictwo: Poligraf
Brzezia Łąka 2010
Oprawa: miękka
Liczba stron: 259
ISBN: 978-83-88330-85-8







Zauważyłam, że w ostatnim czasie dużo moich recenzji zaczyna się od okładki. Ta nie będzie wyjątkiem od tej nowej reguły. Dlaczego? ponieważ wszystko zaczęło się właśnie od okładki "Latarnika". Latarnie morskie kojarzą mi się z trzema tematami. po pierwsze – z wakacjami spędzanymi nad polskim morzem. W czasach dzieciństwa, czyli słodkiego, beztroskiego okresu, kiedy największymi problemami były stłuczone kolana i koszulki poplamione jagodami. po drugie – z latarnią morską w Aleksandrii, która fascynowała mnie odkąd tylko zaczęłam uczyć się historii. Po trzecie z serialem "Heaven", którego jestem fanką i którego znakiem rozpoznawczym jest właśnie latarnia.
Ta z okładki książki Karola Kłosa przywołała na myśl właśnie tę ostatnią. Latarnię w Heaven... tajemniczym, trochę mrocznym miasteczku, w którym dzieją się różne niewyjaśnione rzeczy. Złe rzeczy. Troubles... Po okładce zaprojektowanej przez Izabelę Surdykowską-Jurek i Magdalenę Muszyńską spodziewałam się wewnątrz takiej właśnie historii. Z dreszczykiem, a jednocześnie melancholią i zapachem morza. Czy otrzymałam to, czego szukałam?
"Latarnik" budzi we mnie dziwne emocje. Trochę sprzeczne, trochę mieszane uczucia, których nie potrafię do końca wyjaśnić. Kiedy się w niego zagłębić, to ciężko się wyrwać. Gdy jednak książkę się odłoży, nie przyciąga już ona do siebie, nie jest tym magnesem, którego szukam w każdej powieści. Zresztą to nawet nie jest powieść, bo Karol Kłos stworzył coś podobnego do dziennika. Choć nie szukajcie w środku dziennych dat, nie liczcie na to, że odkryjecie, kiedy dokładnie dzieje się "akcja". Och, akcja... Z nią też bywa różnie. Czasami jest, nawet całkiem wartka i trzymająca w napięciu, jak choćby wówczas, gdy zaplatany w drut kolczasty, główny bohater nie wie, czy uciekać przed dzikiem, przez żołnierzem, który przyłapał go na nielegalnym wtargnięciu za ogrodzony teren, czy może po prostu ratować swój aparat – narzędzie pracy... Często jednak nie ma w tych wpisach żadnej akcji, a jedynie przemyślenia ich autora. Jedynie? Ne, to złe stwierdzenie. Właśnie te wewnętrzne myśli, spostrzeżenia dotyczące otaczającego świata i ludzi są w "Latarniku najważniejsze". To one tworzą niesamowity, trochę oniryczny, a czasem całkiem zabawny klimat. 
Rozumiecie już, dlaczego pisałam o sprzecznych emocjach? Są fragmenty, które całkowicie urzekają – spostrzegawczością, celnością ocen, dystansem do siebie samego, humorem, mądrością... Są i takie, które trochę nudzą i niemalże wykrzykują pytanie: "Po co tu jesteśmy?". Na szczęście tych drugich jest mniej.
Od razu jednak ostrzegam, że "Latarnika" nie czyta się szybko. Nie jest to jedna z tych książek, które się po prostu pożera. Nawet, gdyby miał same rewelacyjne wpisy. Dlaczego? Ponieważ książka ta zmusza do przemyśleń. Nawet, gdy bawi do łez, nasuwa potok myśli, którego nie jesteśmy w stanie opanować, a to z kolei sprawia, że wolniej czytamy, częściej się zatrzymujemy, odkładamy lekturę na bok. Myśli błądzą gdzieś pomiędzy naszymi wspomnieniami sytuacji podobnych. Dlatego te niecałe trzy setki stron zajmą Wam znacznie więcej, niż jeden wakacyjny wieczór, czy dzień na plaży. Właściwie... to nie jest plażowa lektura. Zdecydowanie nie należy do grupy tych, które chętnie zabieram ze sobą na letni wypoczynek. Wolę słuchac szumu morza na żywo.
Ciekawa jestem, czy "Latarniczka", druga książka Karola Kłosa, będzie podobna. Po jej pobieżnym przejrzeniu można tak domniemywać, ponieważ znów pojawiają się dzienne wpis, opatrzone nie datami, ale kolejnymi numerami.
Jeśli chodzi o samo wydanie – jestem bardzo mile zaskoczona jakością tej książki.O okładce już było, nie pozostaje mi więc nic innego, jak zaprosić Was do zapoznania się z recenzją "Latarniczki", kiedy się (za jakiś czas) ukaże.


Za książkę dziękuję Autorowi


Książka przeczytana w ramach Wyzwania



sobota, 7 czerwca 2014

3. powrót – Bruno Wioska

Liczba stron: 438




Tomiszcze nie będzie cienkie. 438 to już pokaźna powieść. Z pewnością będzie się ładnie prezentować na Waszych półkach, szczególnie gdy wziąć pod uwagę, że Autor jest artystą-plastykiem i zadba także o oprawę graficzną. Projekt okładki, który widzicie obok nie jest końcowy. Ostateczna okładka "3. powrotu" powstanie z połączenia tego zdjęcia ze zdjęciem pani Margot Bakenda i z pewnością będzie przepiękna (widziałam jej prace).
Jednak nie okładka jest w książce najważniejsza, a jej zawartość. Treść tej powieści to prawdziwa uczta dla każdego, kto lubi historię, dobry kryminał, filozofię i ciekawych bohaterów.
Bruno Wioska potrafi przenieść czytelnika do świata, który opisuje. Ani się nie obejrzałam, a już w nim utonęłam i to całkowicie. Zapomniałam o tym, co mnie otacza, o problemach, zadaniach, ogólnie – o wszystkim – i dałam się porwać niesamowitemu wirowi historii Antoina... Czy jednak rzeczywiście Antoina?
Gdy w czasie swej wycieczki do Włoch wspomniany bohater spotkał tajemniczych Gero i Laslo, jego świat wywrócił się do góry nogami. Niemalże dosłownie. Z właściwie nieznanego malarza stał się nagle rozchwytywanym artystą, którego prace chciał mieć niemal każdy. Problem polegał na tym, że w czasie transportu na wystawę miał miejsce wypadek i prace zostały bezpowrotnie utracone. Koniec świata? Niezupełnie. Prawdziwa historią Antoina ma się dopiero zacząć, a zaprowadzi go w miejsca, o których nawet nie śnił i do ludzi, którzy dawno już odeszli z tego świata...
Powieść można podzielić na trzy części, choć oficjalnie podzielono ją na dwie. Nie ma się jednak czemu dziwić, co zrozumiecie w czasie lektury. Trzy narracje: jedna dotyczy Antoina, druga Veneziano, trzecia Brauna zwanego Brunettim. Wszystkie są fascynujące, a każda inna. Choć przecież dotyczą wciąż... Nie, tego nie zdradzę, choć z pewnością szybko się domyślicie, kiedy utoniecie w słowach spisanych przez Autora książki.
Razem z bohaterami przeniesiemy się najpierw do Europy i na Bliski Wschód przełomu VIII i IX wieku. Przyjdzie nam nawet poznać... Karola Wielkiego. I choćby dlatego na zawsze będę miała do "3. powrotu" wielki sentyment. Karol jest jedną z pięciu moich ulubionych postaci historycznych płci męskiej! Te ponad dwieście stron było dla mnie cudowną podróżą, która pozwoliła mi tę postać poznać jeszcze lepiej, bliżej, niemal z nią zaprzyjaźnić. Zresztą samego Veneziano również darzę olbrzymią sympatią i cały czas dopingowałam mu w poszukiwaniu rozwiązania sekretu pewnych zwojów zapisanych w tajemniczym kodzie atbash. I bardzo zdziwiłam się zakończeniem tej historii, a – jak być może już wiecie – niełatwo mnie zdziwić fabułą. 
Podróż przez Harran, Mosul, Bagdad, Como, Akwizgran i Wenecję pokazuje przepiękny obraz ówczesnego świata – tajemniczego, pełnego współistniejącej magii i wiary w zmartwychwstałego Jezusa, koegzystencji wielu kultur i rozwoju nauki. To świat, do którego chciałabym się na chwilę przenieść (choć z pewnością nie chciałabym tam zostać na dobre). Bruno Wioska dał mi tę możliwość, za co serdecznie mu dziękuję.
W drugiej części przenosimy się na chwilę do... Krakowa. Poznajemy kilku tamtejszych żaków, z których dwóch udaje się na dalszą naukę do Florencji, gdzie rozwija się filozofia i nowe prądy, które być może zawędrują kiedyś nawet do Polski. Nowe możliwości, jakie daje wynaleziony niedawno druk, rozkwit nauk i znów... tajemnicze zwoje, które gdzieś zaginęły, a mogą odmienić oblicze świata. Kto się ich obawia i dlaczego tylu ludzi musiało za nie oddać życie? Macie ochotę na spotkanie z samym Leonardo da Vincim i innymi wielkimi twórcami epoki? Nie może się Wam nie spodobać!
Rozwiązanie zagadki nie jest proste i nie udało mi się go domyślić w czasie lektury. Na szczęście poznałam je na ostatnich stronach. Muszę przyznać, że rozstanie, szczególnie z Veneziano, było ciężkie. Dawno już wydawało mi się, że przestałam przywiązywać się do postaci książkowych. okazało się, że do niego się przywiązałam. 
Powieść nie została jeszcze wydana, nie przeszła jeszcze przez korektę i redakcję, w związku z czym nie wypowiadam się na ten temat. Myślę jednak, że dobry redaktor bez większych problemów poradzi sobie z tym nieoszlifowanym diamentem, a wówczas dostaniecie prawdziwy, lśniący i mieniący się kolorami tęczy brylant! I to w pakiecie z podróżą w czasie. Czy może być coś lepszego?

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Powidoki – Marta Magdalena Lasik

Wydawnictwo: Craiis
Kraków 2014
Oprawa: miękka
Liczba stron: 260
Ilustracje: Anna Wołosiak-Tomaszewska
ISBN: 978-83-937572-37






"Powidoki" Marty Magdaleny Lasik to zbiór 14 tekstów (choć w spisie treści ujęto ich jedynie 11) – dłuższych i krótszych – które zostały określone przez wydawnictwo jako "opowiadania preapokaliptyczne". Czy słusznie? Nie jestem pewna. Niezależnie jednak od tego, przyznaję, że ze zbiorem warto się zapoznać, ponieważ wciąga niczym magiczny kapelusz Szalonego Kapelusznika (fani serialu "Once Upon a Time" zrozumieją). Od pierwszej do ostatniej strony jesteśmy karmieni magicznymi światami. I to karmieni do syta i z dobrym wyczuciem smaku. Prawdziwa uczta dla czytelnika. Szczególnie, jeśli lubicie danie podane elegancko, na dobrej zastawie, pięknie pachnące i będące małym dziełem sztuki. Bo choć w "Powidokach" zdarzają się i gorsze chwile, to ogólnie zbiór uważam za bardzo udany. Nadaje się na wyższe półki w Waszych biblioteczkach.
Pierwszy tekst, czyli "Powidoki", to opowieść o murze. Nie byle jakim murze, który możecie znaleźć gdziekolwiek. Mur to jest iście tajemniczy, od którego wieje grozą, o którym od dawna opowiada się straszliwe historie i który z reguły wszyscy omijają z daleka. No, nie wszyscy. Dzieci lubią gdybać, co się znajduje za owym murem i czasami, w przypływie odwagi, próbują go zbadać. Główny bohater, który jest jednocześnie narratorem, zdecydował się na rekonesans dopiero jako dorosły człowiek i razem z nim przyjdzie nam zobaczyć to i owo... Choć nagranie zostaje w pewnym momencie przerwane, a my przenosimy się niby do innego świata, a przynajmniej do innej historii.
"2835 kwadransów do końca"... Zwykła dziewczyna. Kobieta właściwie. Zbliża się do trzydziestki i niczego nie osiągnęła. Miała marzenia, miała plany. Cokolwiek jednak przyszło jej do głowy, zawsze była ganiona przez matkę, zrównywana z ziemią, przygniatana. Słyszeć całe życie, że się jest do niczego? Beznadziejna sytuacja. Kiedy więc nagle powierzona jej zostanie pewna tajemnica... Ona postanowi postawić wszystko na jedną kartę i ten jeden jedyny raz zaszaleć. Czy było warto? I dlaczego właśnie tyle kwadransów? Jesteście ciekawi? To opowiadanie przypominało mi w klimacie jeden z odcinków (bodaj drugi) serialu "Metal Hurlant". Ciekawe, czy Autorka widziała ten (swoją drogą bardzo dziwny, moim zdaniem) serial...
"Częstochowa 9:20" to zdecydowanie moje ulubione opowiadanie w zbiorze. Łączy w sobie wszystko, co lubię – ciekawe postaci, zagadkę, historię, magię, steampunk i Polskę pod zaborami. Naprawdę wisienka na przepysznym torcie. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że ten tekst może już konkurować z wytworami Wielkiego Grafomana. Czyżby pojawił się Pilipiuk w spódnicy...? Nie mam wątpliwości, że się Wam spodoba.
"Chryzoprazowa karuzela" to troszkę groteskowe opowiadanie o pewnym studencie, który wynajmuje pokój u starszej pani. Potrafi ona dostrzec duchy i od razu wyczuwa, kiedy coś złego dzieje się w okolicy. Rzecz w tym, że z jakichś powodów nie zauważa, iż w wynajmowanym pokoju, poza studentem, mieszka jeszcze... ktoś. Właściwie nie wiem, jaki morał wyciągnąć z tej przypowieści, bo kończy się ona w trochę dziwny sposób, choć ogólnie rzecz ujmując – jest całkiem przyjemna.
Przy lekturze "Dieu le veut" pojawiła się niemała konsternacja. Bo niby opowiadanie ma wiele cech, które powinny sprawić, że będę zachwycona. Są anioły, jest religijna tajemnica, ksiądz rozmawia z wysłannikiem diabła... Czegoś mi zabrakło w czasie lektury. Kiedy ją zakończyłam... okazało się, że jednak jestem zachwycona. Może właśnie o to chodziło. By to wielkie "wow" nastąpiło na zakończenie, a nie gdzieś w środku. Czy to dobrze? Nie wiem. Uważam jednak, że Autorka wykonała kawał dobrej roboty i miała naprawdę wspaniały pomysł na tę historię.
"Na dnie" zaś opowiada o losach dwóch mężczyzn, którzy są ze sobą bardzo związani. Pierwszym jest Andree Foulon, pisarz szukający weny. Drugi to Pascal Bertrand – postać literacka wykreowana przez Andree. Każdy żyje poniekąd własnym życiem, jednak tylko do czasu, gdy pewnego dnia na horyzoncie pojawi się piękna kobieta w czerwonej sukience. Cóż się zmieni? Całkiem sporo, a zakończenie... wbije Was w fotele!
Powracamy do opowieści o murze. Nasz narrator przedostaje się do środka... Czyli jednak dowiemy się czegoś więcej, czyli jednak Autorka powolutku dozuje napięcie i nie zamierza tak po prostu urwać tej historii. Dobrze, bardzo dobrze. Tego się nie spodziewałam.
W "Złotym roczniku" poznajemy kolejnych magów. Tym razem jesteśmy w Paryżu. Z Luwru do Wersalu przeprowadza się niesamowity Instytut, o istnieniu którego z pewnością wie zaledwie garstka ludzi. Nad czym pracują? Choćby nad wytworzeniem złota. Tak, pracują w nim alchemicy i to nie byle jacy. Będzie się działo. Jak to się skończy i jakie jest w tym wszystkim miejsce pewnego rocznika win?
"Miłość czarodzieja" to trochę przewrotna tragi-komedia, która zaczyna się od znalezienia trupa na wycieraczce pewnej starszej pani. Rzecz w tym, że pani nagle zniknęła, choć sąsiedzi twierdzą, że wciąż ją słyszą, a nawet widują. A nóż wbity w pierś nieszczęśnika bez wątpienia pochodzi z jej kuchni. Co się wydarzyło i dlaczego miłość potrafi zabijać? Bardzo zgrabnie upleciona intryga i ślicznie przeprowadzona narracja. Jeden z lepszych tekstów zbioru. Polecam.
"Głupiec" trzyma w napięciu od pierwszego do ostatniego zdania. Szczególnie, jeśli ktoś, tak jak ja, boi się gór. Bo przecież narrator, który jest uczestnikiem zdarzeń, wiedział od początku, że z tej wyprawy nie wszyscy wrócą żywi. Mówił, namawiał, radził, przestrzegał. Czy był tytułowym głupcem, czy może tak naprawdę to ktoś inny zasłużył sobie na to miano? Końcówka mnie zaskoczyła. Resztę można było w miarę przewidzieć, choć mimo wszystko czuło się ciarki na plecach. To oznacza tylko jedno – to jest naprawdę dobre opowiadanie.
Po nim zaś następuje chyba to najstraszniejsze, najbardziej upiorne, najmniej zrozumiałe... "Limes". Na końcu niby dowiemy się, o co chodziło, choć i tak nie w pełni. Lasik pozostawia tu pewne niedomówienia i to wielki plus. Każdy z nas może sobie sam wytłumaczyć, kim byli bohaterowie i co naprawdę się im przytrafiło. Jednak ucieczka z rezerwatu i śmierć kolejnych uciekinierów przeżywamy, jakbyśmy sami byli w tych mrocznych lasach. O zaufanie w tej grupie ciężko, bo przecież każdy może być nie tym, za kogo się podaje...
W "Joyeux Noel" znów spotykamy Floriana i Saisajela, bohaterów "Dieu le veut". Wyjaśniają się pewne niedomówienia... Teraz dowiecie się, czym jest dobre opowiadanie preapokaliptyczne. Prima sort!
W "Słonych Moczarach" Lasik znów wykorzystuje patent pisarza – dzięki temu równolegle poznajemy dwie historie. Pierwsza dotyczy pewnego dziennikarza-pisarza, który założył się z kolegą z pracy. Druga – tytułowych Słonych Moczar i mocy, jaką ma słowo pisane. Przewrotna, ale i mądra to opowieść, a jakby jeszcze tego było mało... pojawiają się w niej syreny! Bardzo mi się podobało.
Na koniec, znów nieujęty w spisie treści, tekst kończący historię Muru. W końcu dowiemy się prawdy. Prawdy? A może to jedynie przykrywka... Nie jestem taka pewna.
Jak wypada całość? Opowiadania są dość zróżnicowane, ale chyba wszystkie je łączy inne patrzenie na świat. Spojrzenie, które nie wyklucza istnienia magii. Czy coś jeszcze? Kilka z nich można rzeczywiście nazwać preapokaliptycznymi, ale uważałabym bardzo przed takim szufladkowaniem – szczególnie całego zbioru. Jak napisałam na początku – teksty są na wysokim poziomie, a niektóre dorównują nawet najlepszym utworom najbardziej cenionych pisarzy.
Literówki jakoś nie rzucały mi się w oczy i największym zarzutem wydania jest to, że nie uwzględniono w spisie treści opowiadań dotyczących Muru. Nie potrafię zrozumieć, jakimi przesłankami się kierowano.
Dodatkowym atutem książki są ładne ilustracje, choć mogłoby ich być więcej. Chętnie na przykład zobaczyłabym Floriana i Saisajela...
Ogólnie więc gorąco i szczerze polecam, Autorce życzę wielu sukcesów, a sama czekam na kolejne pozycje skreślone jej ręką.





Książka przeczytana w ramach Projektu:



Książka przeczytana w ramach Wyzwania:


Książka przeczytana w ramach Wyzwania: