Fragment mojej recenzji został umieszczony na okładce powieści "Skazaniec. Z bestią w sercu" Krzysztofa Spadło


Moja recenzja została zamieszczona na okładce powieści "Wojownicy. Odwet Wysokiej Gwiazdy" Erin Hunter

Fragment mojej recenzji „Korony śniegu i krwi” został umieszczony na okładce powieści Elżbiety Cherezińskiej – "Niewidzialna korona"

środa, 28 listopada 2012

Gwiezdne okręty - Iwan Jefremow



Wydawnictwo: Książka i Wiedza
Warszawa 1949
Oprawa: miękka
Liczba stron: 130
Przekład: Zofia Beylin
ISBN: brak – książka wydana przed rokiem 1966



Dziwna to historia, w której dwóch badaczy radzieckich stara się dowieść faktu, że dawno temu, na długo zanim na Ziemi pojawił się człowiek, na naszej planecie pojawiły się statki obcych istot. Kosmitów będących na wysokim szczeblu rozwoju, którzy już wtedy potrafili opanować siłę atomu. Tym dziwniejszy jest fakt, że dowieść tego muszą, badając zakopywane przez miliony lat kości wielkich gadów.
Cóż – jak widać paleontologia w wydaniu radzieckiego autora, który sam był paleontologiem, to nie tylko nauka o przeszłości, ale także taka, która zmierza ku przyszłości.
To fascynujące dyskusje o tym, czym powinny się charakteryzować myślące, inteligentne istoty i dlaczego. Roztrząsane są więc wielkość czaszki, rodzaj uzębienia, czy ilość i długość kończy, ale także przecież otoczenie, w jakim mogło dojść do rozwinięcia się tak zaawansowanej technologii, która pozwoliła tajemniczym kosmicznym przybyszom odwiedzić Ziemię.
Początkowo gubiłam się trochę, który bohater jest kim, ale szybko udało mi się zaskoczyć. Jeden fragment trochę mnie znudził – za dużo zaawansowanej fizyki, ale ogółem – to naprawdę bardzo ciekawa opowieść, która skupia uwagę na fizycznych i socjologicznych podstawach. „Gwiezdne okręty” traktują również o tym, czy warto zajmować się gałęzią nauki, która jest w danym momencie niepopularna. Bo przecież paleontologia w kilka lat po zakończeniu działań wojennych, kiedy mocarstwa groziły sobie użyciem broni atomowej i rozpoczynała się już powoli zimna wojna nie mogła być najbardziej obleganą dziedziną wiedzy. I nie była, stąd młodzi studenci zastanawiają się głęboko, czy nie lepiej byłoby zająć się fizyką jądrową, która przecież pomoże Związkowi Radzieckiemu w przyszłości – zamiast grzebać w ziemi i oglądać się za siebie, w daleką przeszłość.
Tak więc – utwór niedługi, ale ważny,  także bardzo interesujący. Zarówno jeśli chodzi o jego treść, jak i akt, że pokazuje kierunki, w których zmierzała nauka radziecka w końcu lat czterdziestych oraz… o czym marzyli ówcześni naukowcy.
Błędów specjalnych nie znalazłam – historia mocno mnie wciągnęła i nie zwracałam przez to specjalnej na nie uwagi. Zastanawia natomiast okładka, która jest co najmniej dziwna – jakoś tak nie pasuje mi zupełnie do tego, co jest w środku. Cóż- na szczęście nie oceniam książek jedynie po okładce i zdaję sobie również sprawę, że powojenna Polska miała wówczas większe i znacznie poważniejsze problemy do rozwiązania, niż szukanie ciekawych grafik do książek, szczególnie fantastyczno-naukowych.
Co również bardzo interesujące to inicjał znajdujący się na okładce I, a może J. Przy czym w środku książki znajdziemy literę L. Wyraźne L, w dwóch miejscach nawet. Iwan Jefremow – tak brzmi imię i nazwisko tego paleontologa i pisarza powieści sf, którego debiutem były właśnie „Gwiezdne okręty”. Drukarski chochlik?

poniedziałek, 26 listopada 2012

Bunt w krainie maszyn - Michał Rusinek



Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy „Biblioteka Premjowa”
Kraków 1928
Oprawa: miękka
Liczba stron: 113
ISBN: brak (nadawano książkom wydanym od roku 1966)






Historia szokująca i dająca sporo do myślenia.
Mamy bliżej nieokreśloną przyszłość – z pewnością jest to przyszłość na tyle odległa dla autora, że i dla nas nią pozostaje.
Ludzkość rośnie w siłę, rozmnaża się, powodzi jej się coraz lepiej Jednak skutkiem tego oraz faktu, że już jakiś czas temu wyeliminowano wszelkie wojskowe konflikty – stoi na skraju przepaści. Brakuje pożywienia – ludzi umierają z głodu, a racje żywnościowe są co jakiś czas zmniejszane. Racje? Owszem – ponieważ człowiek przywykł do wygód – nie chodzi, ale wszędzie jeździ (nawet pomiędzy pokojami własnego domu), nie ćwiczy, nie pracuje właściwie fizycznie. Odpoczywa, a jedzenie dostaje, ponieważ mu się ono należy. Wizja piękna, ale jak pokazuje nam Rusinek – zgubna. Człowiek bowiem marnieje w oczach – staje się otyły od braku ruchu, nie rośnie, często po prostu nawet nie jest w stanie się gdzieś przemieścić – nie tylko z powodu nadwagi, czy później braku jedzenia – bariery psychiczne są przecież równie silne.
W czasie obrad Wielkiej Rady Pokoju jeden z delegatów przedstawia szokującą propozycję – należy rozpocząć wojnę, jedynie wojna bowiem jest w stanie wyniszczyć tych, którzy są słabsi, a jednocześnie jest przecież ona motorem postępu. Zdegustowani i absolutnie zszokowani delegaci nie chcą nawet słuchać tej przemowy. Znajduje się jednak człowiek, który twierdzi, że dzięki jego wynalazkowi uda się wyeliminować wszystkie problemy, które trawią rodzaj ludzki.
Mitra – genialny naukowiec, które jakiś czas temu uznano z wariata przedstawia więc delegatowi Namiko swój wynalazek i razem postanawiają naprawić świat. Jak? Mordując wszystkich chorych, zniedołężniałych – tak, by po Ziemi chodzili już jedynie ludzie zdrowi. Co ciekawe, sam Mitra jest chory i stanie się jedną z pierwszych ofiar własnych badań.
To historia niesamowita, a jednocześnie bardzo niepokojąca. Wizja przyszłości wcale nie tak fantastyczna – dzisiaj już widzimy, że może się ona dość szybko stać naszą realną przyszłością i to całkiem niedaleką. Przestrzega przed błędami, a także zadaje całe mnóstwo mądrych pytań, których czasem chyba boimy się zadać. Do czego doprowadzi dalszy rozwój techniki i technologii? Co się stanie, kiedy żółta rasa rzeczywiście zacznie zalewać cały świat? Czy cel uświęca środki?
Wątek szpiegowski przeplata się tu z fantastyką, sensacja i romansem, by zakończyć się absolutnie niespodziewanie.
Z pewnością do „Buntu w krainie maszyn” warto zajrzeć, a nawet zaglądać co jakiś czas, by nie zapomnieć tej dystopijnej przypowieści.
Niestety korekta się tu absolutnie nie spisała, co bardzo utrudniało czytanie – błędów jest bez liku, a szkoda, bo język, w którym pisał Rusinek piękny z temi wszelkimi typowo polskiemi zwrotami i fantazyami.

Rękopis z przyszłego wieku. Fantazya społeczna z r. 1881 - Stefan Buszczyński

Wydawnictwo: Drukarnia „Głosu Narodu”
(Według Encyklopedii Fantastyki – wydawcą jest A. Chołoniewski)
Kraków 1918
Oprawa: miękka
Liczba stron: 104
ISBN: brak (nadawano książkom wydanym od roku 1966)




Książka ta jest tak niezwykła, jak historia jej wydania, o której we wstępnej mowie wydawcy. Napisania oryginalnie pod tytułem „Rękopis z XX wieku po Chrystusie” przez pisarza politycznego, badacza społecznego życia i myśliciela, Stefana Buszczyńskiego, nie jest lekturą łatwą ani lekką. Podtytuł „Fantazya społeczna z r. 1881” mylić może, że spotkamy tu opisy statków latających na Księżyc, czy innych wspaniałych odkryć nauki.
„Rękopis…” to rozprawa polityczna i nie sposób z tym polemizować. To rozprawa trudna, wymagająca sporego skupienia i… bardzo wciągająca. Dziś dziwić może, że nie znalazła wydawcy przez niemal czterdzieści lat. Ostatecznie wydano ja dopiero w roku 1918! Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej panującym pod zaborami stosunkom i przeczytać, o czym dzieło to traktuje – można zrozumieć tę sytuację.
Buszczyński prowadzi w swym traktacie zajmujący dialog. Po jednej stronie stoi on, po drugiej zaś przybysz przyszłości, z dwudziestego stulecia, jak twierdzi. Przyznać trzeba, że dialog często przechodzi w monolog i odpowiednik literacki Autora niewiele mówi, gdy jego adwersarz roztacza wizję przyszłego społeczeństwa. Krytyce poddaje niemal każdą dziedzinę życia dziewiętnastowiecznego człowieka, przeciwstawiając jej lepszy układ społeczny, nowoczesne rozwiązania, zdrowszy styl życia. Nie zgadza się z twierdzeniem, że dziewiętnaste stulecie było wiekiem postępu – wręcz przeciwnie. Wszystkie przytaczane przez Autora argumenty obala, bądź wyśmiewa.
Przewiduje więc zniesienie podatków pośrednich, które uważa za zawoalowaną kradzież. Ukazuje kobietę w dwudziestym wieku, jako mającą duże znaczenie i wyswobodzoną z kajdan społecznych tradycji. Niesamowite wizje roztacza w dziedzinie zdrowszego życia, nie zapominając również o wynalazkach różnego typu. Wynalazkach nie z bajki, ale takich, które rzeczywiście dzisiaj są dla nas codziennością, jak choćby elektryczne kuchenki zamiast gazowych.
Na 104 stronach zawarł cały program polepszenia życia człowieka żyjącego u schyłku dziewiętnastego wieku. Program niebagatelny, realny (co przecież możemy dzisiaj z łatwością sprawdzić i udowodnić). Aż dziw bierze, że tak dobrze udało mu się ukazać nasze społeczeństwo – zupełnie, jakby był jasnowidzem. Choć wiele nam jeszcze zostało do zrobienia, by nasze Zycie przypominało tę sielankę, którą prezentuje w tej pracy.
Z pewnością warto do tej pozycji zajrzeć, ponieważ daje sporo do myślenia – zwracając uwagę nie tylko na przemiany, które zaszły w przeciągu ostatnich stu kilku lat, ale także na te zagadnienia, które nadal pozostają w sferze marzeń.
Korekta się pisała całkiem dobrze, choć zastanawiam się, czy w ogóle jakaś była w tamtych burzliwych czasach. Zastanawia mnie natomiast projekt okładki, na której znalazła się praca „Dolina łez” (G.Doré) – jaki ma związek z zawarta w środku praca – nadal nie wiem. Czekam na propozycje.


czwartek, 22 listopada 2012

Walka światów - Henri Allorge

Wydawnictwo: Biblioteka Iskier Książnica-Atlas
Lwów-Warszawa 1928
Oprawa: twarda
Liczba stron: 164
Przekład: Włodzimierz Topoliński
Ilustracje: Stefan Norblin
ISBN: brak (w owym czasie numerów tych nie nadawano)




Niesamowita, nietuzinkowa, zaskakująca. To tylko kilka określeń, które przychodzą mi na myśl, kiedy mam powiedzieć (czy napisać) coś o „walce światów” Henri Allorge’a.
To historia zupełnie inna, niż wszystkie, które dotychczas znałam. Możnaby się przecież domyślać, jak będzie wyglądała powieść o Marsjanach, a tu… niespodzianka.
„Walka światów” ma zaledwie 164 strony, jednak przez jedną trzecią objętości, nie mamy zupełnie pojęcia, o czym traktuje. Przynajmniej z treści nie możemy tego wywnioskować.
Otóż poznajemy głównego bohatera, Nikodema Azarda, nazywanego przez autora po prostu Nikiem. Ten niesamowity człowiek, który para się po trosze matematyką, astronomią i sztuką, a także przyjaźni się serdecznie ze swym zwierzyńcem: gęsią Dziubą, kotką Lubą, krukiem Czarusiem i psem Madejem przysporzy nam wiele radości. Jest bowiem postacią tak niesamowitą i ciekawą świata, jak rzadko który chyba bohater literacki. Niczego się nie boi, gotów jest dla nauki poświęcić naprawdę wiele, a jeszcze więcej dla ratowania swej kuzynki i być może przyszłej małżonki, która – zgodnie z jego imaginacją – z pewnością jest piękna.
Przemierzamy z nim początkowo jedynie trasy z Paryża do jego „Swawolnego Zakątku”, który jest miejscem nadzwyczajnym, później jednak przyjdzie nam z nim wsiąść na pokład statku i podążyć za zaginionymi transatlantykami.
Marsjanie, czy też raczej Areanthropowie pojawią się dopiero w okolicy pięćdziesiątej stronicy, by zadziwić swym wglądem i zachowaniem. Jakie są ich cele? Co zrobią z naszą planetą i jej mieszkańcami oraz czy ludzkość będzie ich potrafiła przekonać, że powinna dostać swą szansę? Wszystkiego dowiecie się czytając tę wyśmienitą historię francuskiego autora.
Dodatkowym atutem jest tłumaczenie – moim zdaniem genialne i urocze. Typowe dla początków dwudziestego stulecia, z temi wszystkiemi pięknemi wyrazami, czarującemi postaciami i zaskakującemi historiami. Język polski był wówczas doprawdy fascynujący i aż łezka się w oku kręci, gdy się go spotyka. Co prawda nie jestem w stanie stwierdzić, jak się spisała korekta, ponieważ mnóstwo wyrażeń dziś pisanych osobno, w tamtym czasie pisano razem i odwrotnie, w związku z czym zamilknę. Jedną literówkę znalazłam, co do reszty – nie mogę się wypowiedzieć.
Wspaniałym dodatkiem do tej historii są ilustracje Stefana Norblina (znanego polskiego artysty plastyka, malarza, ilustratora i plakacisty tamtych czasów) – dodają opowieści dreszczyku. Szczególnie mocno oddziałuje (oddziaływa?) ilustracja, która znalazła się również na okładce. Czy tak wygladają właśnie ludzie z czerwonej planety? Cóż, odpowiedzi na razie nie poznaliśmy, jednak zdecydowanie bardziej podoba mi się ta wizja od klasycznych zielonych ludków z antenkami na głowach, a troje oczu Areanthropów budzi grozę.
Jestem w stanie uwierzyć, że „walka światów” czytana w latach dwudziestych, czy nawet trzydziestych była w stanie czytelnika przestraszyć, choć dzisiaj bardziej śmieszy, Nie w sposób prześmiewczy – po prostu jest ciepłą i przyjemną opowieścią, która raczej większej grozy nie budzi. Wszakże historii o atakujących nas kosmitach znamy aż za wiele, a nasze poczucie estetyki i bariera strachu zostały znacznie przesunięte przez ostatnie dziewięćdziesiąt lat. Mimo to gorąco polecam tę pozycję, ponieważ – mimo swej niezaprzeczalnej wiekowości – jest powiewem świeżości.