Wydawnictwo:
Biblioteka Iskier Książnica-Atlas
Lwów-Warszawa
1928
Oprawa:
twarda
Liczba
stron: 164
Przekład:
Włodzimierz Topoliński
Ilustracje:
Stefan Norblin
ISBN:
brak (w owym czasie numerów tych nie nadawano)
Niesamowita,
nietuzinkowa, zaskakująca. To tylko kilka określeń, które przychodzą mi na
myśl, kiedy mam powiedzieć (czy napisać) coś o „walce światów” Henri Allorge’a.
To
historia zupełnie inna, niż wszystkie, które dotychczas znałam. Możnaby się przecież
domyślać, jak będzie wyglądała powieść o Marsjanach, a tu… niespodzianka.
„Walka
światów” ma zaledwie 164 strony, jednak przez jedną trzecią objętości, nie mamy
zupełnie pojęcia, o czym traktuje. Przynajmniej z treści nie możemy tego
wywnioskować.
Otóż
poznajemy głównego bohatera, Nikodema Azarda, nazywanego przez autora po prostu
Nikiem. Ten niesamowity człowiek, który para się po trosze matematyką,
astronomią i sztuką, a także przyjaźni się serdecznie ze swym zwierzyńcem:
gęsią Dziubą, kotką Lubą, krukiem Czarusiem i psem Madejem przysporzy nam wiele
radości. Jest bowiem postacią tak niesamowitą i ciekawą świata, jak rzadko
który chyba bohater literacki. Niczego się nie boi, gotów jest dla nauki
poświęcić naprawdę wiele, a jeszcze więcej dla ratowania swej kuzynki i być
może przyszłej małżonki, która – zgodnie z jego imaginacją – z pewnością jest
piękna.
Przemierzamy
z nim początkowo jedynie trasy z Paryża do jego „Swawolnego Zakątku”, który
jest miejscem nadzwyczajnym, później jednak przyjdzie nam z nim wsiąść na
pokład statku i podążyć za zaginionymi transatlantykami.
Marsjanie,
czy też raczej Areanthropowie pojawią się dopiero w okolicy pięćdziesiątej
stronicy, by zadziwić swym wglądem i zachowaniem. Jakie są ich cele? Co zrobią
z naszą planetą i jej mieszkańcami oraz czy ludzkość będzie ich potrafiła
przekonać, że powinna dostać swą szansę? Wszystkiego dowiecie się czytając tę
wyśmienitą historię francuskiego autora.
Dodatkowym
atutem jest tłumaczenie – moim zdaniem genialne i urocze. Typowe dla początków
dwudziestego stulecia, z temi wszystkiemi pięknemi wyrazami, czarującemi
postaciami i zaskakującemi historiami. Język polski był wówczas doprawdy fascynujący
i aż łezka się w oku kręci, gdy się go spotyka. Co prawda nie jestem w stanie
stwierdzić, jak się spisała korekta, ponieważ mnóstwo wyrażeń dziś pisanych
osobno, w tamtym czasie pisano razem i odwrotnie, w związku z czym zamilknę.
Jedną literówkę znalazłam, co do reszty – nie mogę się wypowiedzieć.
Wspaniałym
dodatkiem do tej historii są ilustracje Stefana Norblina (znanego polskiego
artysty plastyka, malarza, ilustratora i plakacisty tamtych czasów) – dodają opowieści
dreszczyku. Szczególnie mocno oddziałuje (oddziaływa?) ilustracja, która
znalazła się również na okładce. Czy tak wygladają właśnie ludzie z czerwonej
planety? Cóż, odpowiedzi na razie nie poznaliśmy, jednak zdecydowanie bardziej
podoba mi się ta wizja od klasycznych zielonych ludków z antenkami na głowach,
a troje oczu Areanthropów budzi grozę.
Jestem
w stanie uwierzyć, że „walka światów” czytana w latach dwudziestych, czy nawet
trzydziestych była w stanie czytelnika przestraszyć, choć dzisiaj bardziej
śmieszy, Nie w sposób prześmiewczy – po prostu jest ciepłą i przyjemną
opowieścią, która raczej większej grozy nie budzi. Wszakże historii o
atakujących nas kosmitach znamy aż za wiele, a nasze poczucie estetyki i bariera
strachu zostały znacznie przesunięte przez ostatnie dziewięćdziesiąt lat. Mimo
to gorąco polecam tę pozycję, ponieważ – mimo swej niezaprzeczalnej wiekowości –
jest powiewem świeżości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz