Kraków 2014
Oprawa: twarda
Liczba stron: 167
Ilustracje: Marianna Sztyma
ISBN: 978-83-08-05362-1
Długo zabierałam się do napisania tej recenzji, możecie mi wierzyć. Co już miałam siadać i pisać, to powracała, niczym bumerang, myśl, że może jednak powinnam sobie odpuścić i po prostu pozostawić tę książkę ukrytą gdzieś głęboko w mojej duszy. Na tyle głęboko, by nigdy się stamtąd nie wydostała i nie męczyła innych. Doszłam jednak do wniosku, że zgodnie z zasadą "czytam i recenzuję", skrobnę słów kilka także o książce, która nie tyle mi do gustu nie przypadła, ile wywoływała we mnie same najgorsze uczucia, zniesmaczyła mnie mocno i na dodatek miała o całe 167 stron za wiele. Plusy tej lektury? Jeden – książkę pożyczyłam, a to znaczy, że nie musiałam wydać na nią ani grosza. Dobrze, bo bym do dzisiaj płakała po straconych pieniądzach.
Dorota Masłowska jest jeszcze młodą kobietą (o ile się nie mylę, moją rówieśniczką), ale już od pewnego czasu wywołuje niemałe zamieszanie, a jej teksty budzą skrajne emocje. Już 9 lat temu otrzymała prestiżową nagrodę Nike. Dlaczego więc jej "opowieść autobiograficzna" tak odrzuca, że chciałoby się ją wrzucić do niszczarki (swoją drogą – szkoda sprzętu, bo okładka twarda...)?
O czym zatem ta bajka dla dorosłych i dzieci (Panie, broń dzieci przed tym koszmarkiem!)? Chyba w założeniu miała być krytyką konsumpcjonizmu i coraz słabszych relacji między rodzicami i dziećmi. Owszem, gdy się bardzo skupić, gdy mocno chcieć, to tę krytykę znajdujemy, ale jest ona tak głęboko ukryta w jakiejś dziwacznej warstwie tekstu, który jest nie do przełknięcia, że po prostu ginie. Czytelnik więcej energii poświęca na przetrwanie lektury, na niewkurzanie się na ciągłe zmiany rytmu tekstu, na straszny język i te wywrzeszczane (pisane DUŻYMI LITERAMI) wypowiedzi...
Być może jestem tradycjonalistką. Nie, nie być może. Jestem tradycjonalistką. Lubię, kiedy ktoś, kto chce, by mówić o nim Pisarz, umiał pisać. By używał słów, zwrotów, zdań zrozumiałych. By pisał po polsku, by pisał ładnie i składnie. By w końcu – zdecydował się, czy pisze wierszem, czy też może preferuje prozę. Masłowska próbuje poezji, wychodzi jej to nieudolnie, już, już łapie rytm, coś zaczyna się wykluwać, a tu nagle bach! trach! i znowu jakiś koszmarek, znowu brak rymu, znowu zdanie na dwa wiersze.
Na każdej stronie właściwie spotykamy taki bajzel na kółkach, który potęguje jeszcze nagromadzenie przeróżnych bazgrołów. Wiem, dzisiaj na ostro, ale inaczej się nie dało, bo ilustracje do tej książki to kolejne mniejsze i większe koszmarki. W życiu bym tej książki dziecku nie pokazała, gdyż nie chcę brać na siebie odpowiedzialności za traumę jakiegokolwiek malucha. Sama muszę się uporać ze swoją. Jakże bowiem dziecku dać do rączek książkę, w której obrzydliwie brzydka wiedźma poluje na dzieci korzystając z pomocy "bachorołapu"?
Dziwi mnie, że Wydawnictwo Literackie podjęło się wydania tej pozycji. To było z pewnością spore ryzyko, nawet z takim nazwiskiem na okładce. Być może kiedyś sięgnę po jakąś inną książkę Autorki, jednak nie stanie się to prędko i z pewnością będę bardzo ostrożna.
Książka przeczytana w ramach Wyzwania:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz