Chyba dojrzałam do recenzji „Diuny” Franka Herberta – książki, która – jak już wspominałam – zmieniła moje życie.
Powieść kupiłam zauroczona filmem Davida Lyncha, który obejrzałam już wówczas kilkakrotnie i pewnego dnia odkryłam, że jest to adaptacja powieści. Usiadłam późnym wieczorem, po wieczerzy wigilijnej i zaczęłam. Okazało się, że film w porównaniu z książką jest… marny.
Piętnastoletni Paul spędza ostatnie dni na rodzinnej planecie Kaladan – miejscu pełnym błękitnych mórz i jezior. Z zamku na skalnej skarpie słychać ulewny deszcz. Razem z rodzicami i całą dworską świtą ma wylecieć na Arrakis – planetę, gdzie deszcz nie pada nigdy, całą pokrytą piaszczystymi diunami.
Co zrobi, gdy ukochany ojciec zostanie zamordowany przez znienawidzony od wieków ród Harkonnenów, a on z matka będą zmuszeni uciekać na pustynię, gdzie żyją olbrzymie czerwie? Jak na ich pojawienie się zareagują Fremeni – mieszkające wśród piasków dzikie plemiona, których zachowania nie sposób przewidzieć?
Mijają lata, a Harkonnenowie coraz mniej podobają się Imperatorowi – tracą dużo wydobywanego na Arrakis melanżu, który jest największym skarbem w całym znanym wszechświecie. Kim jest tajemniczy Muad’dib, który prowadzi Fremenów do walki z najeźdźcami, którzy od pokoleń gnębią ich i mordują? Czy Paulowi uda się odzyskać lenno, które lata temu otrzymał jego ojciec? Kim będzie mała Alia, młodsza siostra Paula, która urodziła się na pustyni?
To powieść fantastyczno-naukowa napisana w stu procentach genialnie. Nikt nie może – nawet po długich dziesięcioleciach – nic jej zarzucić w kwestii jej aktualności. Zdobycze techniki z roku 10191 są przedstawione w taki sposób, by każdy mógł je sobie wyobrazić, lecz by nie stały się przestarzałe za kilka (naszych, rzeczywistych, nie literackich) lat. Powieść ma już lat kilkadziesiąt i nadal pachnie świeżością.
To genialny obraz ludzkości. Mamy tu historię i psychologię, religię i ekologię. Miłość i nienawiść. Życiowe pytania, na które wcale nie tak łatwo znaleźć odpowiedzi. To również fantastyczny świat, w którym nie ma komputerów, ale ludzie, którzy potrafią myśleć lepiej od maszyn. Mamy tu tajemniczy zakon Bene Gesserit, którego głównym celem jest stworzenie Kwisatz Haderacha – nadistoty, a drogą do tego celu jest manipulowanie materiałem genetycznym wysokich rodów. Świat odległej przyszłości przypomina trochę nasze średniowiecze – mamy tu stosunki feudalne i rycerzy, którzy walczą wręcz, a także sporo typowo dworskich reguł gry.
Postaci są wyraziste i głęboko zbadane – żaden z bohaterów nie jest płaski, nawet ci trzecio- i czwarto planowi. Oglądamy dworskie potyczki i ciągłą walkę o władzę – tak nad imperium, jak i nad melanżem. Jak zareaguje Imperator, gdy Muad’dib zagrozi zniszczeniem pokładów wspaniałej przyprawy, która przecież nie tylko poszerza umysł, ale również przedłuża życie?
Czytałam już „Diunę” kilka razy. Za mną cały sześcioksiąg oraz 8 części napisanych przez syna Franka Herberta, Briana (wspólnie z Kevinem J. Andersonem). Za każdym razem zwracam uwagę na inną sferę – za pierwszym razem była to przede wszystkim historia tajemniczej planety – wartka akcja, ciekawy świat, rewelacyjnie przedstawieni bohaterowie. Później zwróciłam szczególną uwagę na religie – zarówno tę, której podstawą jest Biblia Katolicko-Protestancka, ale również – a może przede wszystkim – na ciekawe wierzenia Fremenów. Ciekawiło mnie nie tylko dworskie życie w pałacu Imperatora na planecie Kaitain, ale także fremeńskie sicze. Innym razem znów skupiłam się na ekologicznym aspekcie, który jest żywy i bardzo istotny w całej powieści.
Doprawdy książka genialna – temat ciekawy, postaci wyraziste, planety pokazane i omówione bardzo dokładnie, niesamowite zwyczaje, dziwne wierzenia, tajemniczy melanż i czerwie, których znaczenia nikt nie pojmuje, intrygi, miłość i zdrada – wszystko, czego można pragnąć. I bardzo mądre przemyślenia, które na całe lata pozostają częścią życia – nawet, jeśli czytało się zaledwie raz.
Polecam z całego serca, ponieważ nie ma w „Diunie” niczego, do czego mogłabym się przyczepić.
Po prostu – urzekająca złożonością formy i treści.
Powieść kupiłam zauroczona filmem Davida Lyncha, który obejrzałam już wówczas kilkakrotnie i pewnego dnia odkryłam, że jest to adaptacja powieści. Usiadłam późnym wieczorem, po wieczerzy wigilijnej i zaczęłam. Okazało się, że film w porównaniu z książką jest… marny.
Piętnastoletni Paul spędza ostatnie dni na rodzinnej planecie Kaladan – miejscu pełnym błękitnych mórz i jezior. Z zamku na skalnej skarpie słychać ulewny deszcz. Razem z rodzicami i całą dworską świtą ma wylecieć na Arrakis – planetę, gdzie deszcz nie pada nigdy, całą pokrytą piaszczystymi diunami.
Co zrobi, gdy ukochany ojciec zostanie zamordowany przez znienawidzony od wieków ród Harkonnenów, a on z matka będą zmuszeni uciekać na pustynię, gdzie żyją olbrzymie czerwie? Jak na ich pojawienie się zareagują Fremeni – mieszkające wśród piasków dzikie plemiona, których zachowania nie sposób przewidzieć?
Mijają lata, a Harkonnenowie coraz mniej podobają się Imperatorowi – tracą dużo wydobywanego na Arrakis melanżu, który jest największym skarbem w całym znanym wszechświecie. Kim jest tajemniczy Muad’dib, który prowadzi Fremenów do walki z najeźdźcami, którzy od pokoleń gnębią ich i mordują? Czy Paulowi uda się odzyskać lenno, które lata temu otrzymał jego ojciec? Kim będzie mała Alia, młodsza siostra Paula, która urodziła się na pustyni?
To powieść fantastyczno-naukowa napisana w stu procentach genialnie. Nikt nie może – nawet po długich dziesięcioleciach – nic jej zarzucić w kwestii jej aktualności. Zdobycze techniki z roku 10191 są przedstawione w taki sposób, by każdy mógł je sobie wyobrazić, lecz by nie stały się przestarzałe za kilka (naszych, rzeczywistych, nie literackich) lat. Powieść ma już lat kilkadziesiąt i nadal pachnie świeżością.
To genialny obraz ludzkości. Mamy tu historię i psychologię, religię i ekologię. Miłość i nienawiść. Życiowe pytania, na które wcale nie tak łatwo znaleźć odpowiedzi. To również fantastyczny świat, w którym nie ma komputerów, ale ludzie, którzy potrafią myśleć lepiej od maszyn. Mamy tu tajemniczy zakon Bene Gesserit, którego głównym celem jest stworzenie Kwisatz Haderacha – nadistoty, a drogą do tego celu jest manipulowanie materiałem genetycznym wysokich rodów. Świat odległej przyszłości przypomina trochę nasze średniowiecze – mamy tu stosunki feudalne i rycerzy, którzy walczą wręcz, a także sporo typowo dworskich reguł gry.
Postaci są wyraziste i głęboko zbadane – żaden z bohaterów nie jest płaski, nawet ci trzecio- i czwarto planowi. Oglądamy dworskie potyczki i ciągłą walkę o władzę – tak nad imperium, jak i nad melanżem. Jak zareaguje Imperator, gdy Muad’dib zagrozi zniszczeniem pokładów wspaniałej przyprawy, która przecież nie tylko poszerza umysł, ale również przedłuża życie?
Czytałam już „Diunę” kilka razy. Za mną cały sześcioksiąg oraz 8 części napisanych przez syna Franka Herberta, Briana (wspólnie z Kevinem J. Andersonem). Za każdym razem zwracam uwagę na inną sferę – za pierwszym razem była to przede wszystkim historia tajemniczej planety – wartka akcja, ciekawy świat, rewelacyjnie przedstawieni bohaterowie. Później zwróciłam szczególną uwagę na religie – zarówno tę, której podstawą jest Biblia Katolicko-Protestancka, ale również – a może przede wszystkim – na ciekawe wierzenia Fremenów. Ciekawiło mnie nie tylko dworskie życie w pałacu Imperatora na planecie Kaitain, ale także fremeńskie sicze. Innym razem znów skupiłam się na ekologicznym aspekcie, który jest żywy i bardzo istotny w całej powieści.
Doprawdy książka genialna – temat ciekawy, postaci wyraziste, planety pokazane i omówione bardzo dokładnie, niesamowite zwyczaje, dziwne wierzenia, tajemniczy melanż i czerwie, których znaczenia nikt nie pojmuje, intrygi, miłość i zdrada – wszystko, czego można pragnąć. I bardzo mądre przemyślenia, które na całe lata pozostają częścią życia – nawet, jeśli czytało się zaledwie raz.
Polecam z całego serca, ponieważ nie ma w „Diunie” niczego, do czego mogłabym się przyczepić.
Po prostu – urzekająca złożonością formy i treści.